08:30:00

Recenzja: Kuracja do dłoni oraz serum do ust Regenerum

Recenzja: Kuracja do dłoni oraz serum do ust Regenerum
Z dzisiejszego wpisu dowiecie się jak sprawdziły się u mnie kolejne dwa produkty Regenerum, czyli serum do ust oraz kuracja do dłoni w postaci rękawiczek. Wcześniej mogłyście poczytać moje opinie na temat serum do paznokcido piętdo twarzydo włosów oraz brwi i rzęs.
Recenzję zaczniemy może od regeneracyjnego serum do ust. Balsam ten ma postać klasycznego sztyftu, wysuwanego z plastikowego opakowania z przezroczystą nasadką. Całość jest trochę chybotliwa i rozlatana ;), ale nie zdarzyło mi się jeszcze, aby produkt sam się otworzył. Niemniej jednak uważam, że producent mógłby popracować nad jakością opakowania. Od nowości sztyft jest zalakowany do kartonika, na którym wypisane są wszystkie istotne informacje na temat produktu. Jak możecie zobaczyć na zdjęciach, szata graficzna serum do ust, a także kuracji do dłoni, jest bardzo skromna. Konsystencja balsamu wydaje się być twarda, ale gładko i miękko sunie po ustach pokrywając je ochronną warstewką. Balsam ma waniliowy kolor oraz bardzo ładny i słodki, aczkolwiek subtelny zapach. 
W składzie serum do ust mamy wiele cennych składników, których połączenie pozwala na kompleksową pielęgnację ust. Obecność oleju z rokitnika regeneruje spierzchniętą skórę ust, przynosząc jej niemałą ulgę. Masło shea znakomicie nawilża i odżywia, tak samo jak ekstrakty z mango i awokado, które dodatkowo jeszcze ujędrniają i uelastyczniają wargi. Prowitamina B5 oraz witaminy A i E zapobiegają ponownemu przesuszeniu się ust. Ochronnej pomadki Regenerum używam już jakiś czas i zgadzam się z tym wszystkim, co wymieniłam wcześniej. Serum do ust nakładam grubszą warstwą na noc, sięgam po nią również w ciągu dnia. Dzięki niemu moje usta są nawilżone, miękkie i zawsze przygotowane na pomalowanie ich matową pomadką. Balsam dodatkowo przyjemnie je zmiękcza oraz chroni przed zimnem i wiatrem. 
Skoro opowiedziałam już co nieco o balsamie, pora teraz napisać coś o kuracji do dłoni w postaci pary rękawiczek, które zapakowane zostały w dużą saszetkę, a ta zaś w kartonowe pudełeczko, na który standardowo wypisane zostały wszystkie informacje. Na saszetce znajdziemy tylko info o dacie ważności produktu. Rękawiczki mają uniwersalny rozmiar, zmieszczą się w nie i mniejsze i większe dłonie. Klej przy paskach jest trochę słaby, dlatego decydując się na kurację Regenerum trzeba się nastawić bardziej na odpoczynek i bezczynne oglądanie telewizji niż na robienie jakichkolwiek innych rzeczy, np. wybijcie sobie z głowy przewracanie kartek w czytanej książce :P Serum, którym nasączone są rękawiczki ma nienachalny, jednak średnio przyjemny zapach. Na szczęście nie czuć go zbyt mocno, a po zdjęciu rękawiczek i wsmarowaniu resztek kosmetyku w dłonie, dość szybko się ulatnia. Rękawiczki zostały nasączone serum, w składzie którego znajdziemy kwas hialuronowy, który dba o poziom nawilżenia skóry; witaminę E, która ma przeciwdziałać oznakom starzenia; olej z róży, który redukuje przebarwienia i ma właściwości regenerujące; oraz masło shea, które zmiękcza i wygładza skórę. 
Rękawiczki należy nałożyć na czystą i wysuszoną skórę dłoni, na przynajmniej pół godziny. Ja trzymałam je ponad 40 minut, bo tyle standardowo trwają odcinki amerykańskich seriali ;) Po ich zdjęciu na dłoniach pozostało jeszcze sporo produktu, a i w środku rękawiczek niemało jeszcze się uchowało. Myślę, że spokojnie wystarczyłoby na dodatkową kurację. Ogólnie nie mam problemów z skórą dłoni, mimo to zauważyłam, że po zdjęciu rękawiczek i wsmarowaniu pozostałości serum stan ich kondycji znacznie się poprawił. Dłonie były niesamowicie nawilżone, a tym samym sporo gładsze i bardziej miękkie niż na co dzień. "Dostało się" także skórkom wokół paznokci, które zmiękczone prezentowały się jeszcze lepiej. 
Podsumowując, oba produkty Regenerum bardzo dobrze się u mnie sprawiły. Serum do ust pozwala mi cieszyć się wypielęgnowanymi ustami i chroni je przed czynnikami zewnętrznymi, jakie niesie ze sobą obecna jesienna aura. Kuracja widocznie poprawiła kondycję skóry dłoni. Uważam, że warto zafundować swoim dłoniom takie małe spa, zwłaszcza przed imprezą. 
Regenerum stale poszerza swoją ofertę, w której obecnie ma 11 produktów. Wszystkie możecie zobaczyć tutaj. Kosmetyki marki można spotkać głównie w aptekach, zarówno internetowych, jak i oczywiście stacjonarnie. W zależności od apteki cena serum do ust będzie wynosić około 12,00-13,00 zł, a koszt kuracji do dłoni będzie wahał się w granicach 10,00-15,00 zł. 

06:40:00

Wszystkie moje kolory lakierów hybrydowych Claresa

Wszystkie moje kolory lakierów hybrydowych Claresa
Z ręką na sercu przyznaję, że mam sporo lakierów hybrydowych. Najwięcej mam buteleczek z Semilaca, ale zaraz po nim najwięcej lakierów mam od marki Claresa. Poza tymi dwoma markami mam jeszcze wiele pojedynczych sztuk kilku innych, mniej lub bardziej znanych w blogosferze. Kiedyś pokaże je wszystkie, ale dziś skupmy się na Claresie. Moja kolekcja hybryd tej konkretnej marki znacznie się powiększyła, gdy na fanpage'u została ogłoszona promocję "3 lakiery za 30zł", z której oczywiście skorzystałam, zamawiając nie jeden, ale aż dwa zestawy :D W międzyczasie nawiązałam współpracę z marką, która dosłała mi jeszcze dwa lakiery i łącznie z tymi, które kupiłam jakiś czas wcześniej, mam aż jedenaście kolorów. 
003- pierwszy z lewej na wzorniku i jedyny odcień zieleni, jaki mam wśród swoich wszystkich hybryd. Otrzymałam go w ramach współpracy i po moich początkowych obawach, że gdzie ja będę chodzić z zielonymi paznokciami i to jeszcze w moim wieku :P znalazłam na niego sposób, traktując go jako kolorystyczny akcent tylko na jednym paznokciu. Jest to kolor zielonego jabłuszka, taki wiosenny i pozytywny, który ożywi każdy manicure.  
007- czyli odcień ciepłej, soczystej brzoskwinki. Kolor ten mocno mnie zaskoczył, albowiem strona producenta i sama nalepka na buteleczce sugerują, że powinien to być delikatny nudziak, lekko wpadający w różowe tony. Taki kolor był właśnie przeze mnie pożądany, ale w ostateczności ta nieco neonowa brzoskwinka też może być ;) 
100- zwykły szary kolor, ale z tych ładniejszych, bo nie wszystkie szarości są fajne. Myślę, że idealnie sprawdzi się w jesienno- zimowych stylizacjach paznokci. 
200- świetny nudziak, z beżowo- brązowymi nutami. Niestety, coś jest z tym lakierem nie tak, ponieważ mimo odpowiedniego przygotowania płytki paznokci, starannego wykonania manicure oraz przetestowania na kilku różnych bazach i z kilkoma różnymi topami, za nic nie chce trzymać się swojego miejsca i odchodzi całymi płatami już po dwóch-trzech dniach... W dodatku utwardzany pod lampą nieestetycznie kurczy się... A szkoda, bo naprawdę jest to jeden z ładniejszych nudziaków, który w dodatku ma bardzo dobre krycie. 
405- to taka ciemna czerwień, wpadająca już prawie w bordo z zatopionymi subtelnymi, rozświetlającymi drobinkami. Kolor elegancki, gustowny, mający w sobie też coś świątecznego.
508- czyli neonowy róż z domieszką pomarańczowego, o perłowym wykończeniu, które nie wszystkim przypadnie do gustu. W zależności od kąta spojrzenia, raz jest różowy, raz pomarańczowy. Jednym słowem, kolor szalony i wystrzałowy :D
510- kolor bardzo podobny do odcienia Szeherezada od Semilaca, tylko spokojniejszy i bardziej stonowany. Pięknie wygląda jako akcent w manicure, przyciągając uwagę innych. 
605- odcień trudny do określenia. Na pewno jest takim typowym jesiennym kolorem. To mocno ciemny fiolet, ale taki przygaszony, nieoczywisty, intrygujący.
700- śliczny, pastelowy odcień niebieskiego, wpadający ni to w szarość ni to w kolor liliowy. Bardzo mi się podoba i chętnie wykorzystuję go w swoich manicurach. 
704- ciemnoniebieski kolor z mnóstwem delikatnych drobinek. Nie do końca mi się podoba i póki co użyłam go tylko na wzorniku. Tak to już niestety bywa, gdy robi się zakupy w ciemno, czyli przez internet. Ale i tak pewnie znajdę na niego sposób ;) 
705- odcień granatowy, bardzo ładny i głęboki. Jeden z moich ulubionych kolorów od Claresy, mimo iż do pełnego pokrycia płytki paznokcia potrzebuję nałożyć aż trzy warstwy tego lakieru.
Lakiery między sobą różnią się konsystencjami: te o nowej formule są bardziej gęste i trochę takie ciągnące się. Lakiery ze starą formułą są znacznie rzadsze, więc malując nimi paznokcie trzeba zwracać uwagę, aby przypadkiem nie zalać skórek. Poziomem krycia też się różnią, ale to akurat nie jest uzależnione zmianą formuły, tylko raczej odcieniem lakieru, bo przykładowo lakier w kolorze nr 700 ma już nową formułę, a i tak do pełnego pokrycia paznokcia bez prześwitów potrzebuję trzech warstw. Pędzelki są standardowe, ale zauważyłam, że w lakierach z nową formułą są troszkę krótsze niż w tych o starej formule. Niemniej jednak, i jednymi i drugimi dobrze maluje się paznokcie. 
W swojej hybrydowej kolekcji posiadam także bazę oraz top Claresa, które tak jak lakiery kolorowe mają pojemność 7 ml i kosztują po 19,99 zł. Niektóre z kolorów przetestowałam z innymi bazami i topami, więc mogę Wam napisać, że potrafią współpracować także z produktami innych producentów. Oprócz nieszczęsnego koloru nr 200, który nie potrafi się z niczym dogadać... Mam też płyny remover i cleaner, których zabrakło na zdjęciach, ale nie zabraknie ich w sklepie producenta :D kPłyny mają pojemność 100 ml i kosztują odpowiednio 8,99 zł i 7,99 zł. Płyn do usuwania hybryd śmierdzi niemiłosiernie, ale zapach płynu do odtłuszczania paznokci jest już całkiem całkiem :P
Nie wiem czy wiecie, ale Claresa jest naszą polską marką i to w dodatku młodziutką, bo na rynku kosmetycznym pojawiła się latem 2016 r., ale szturmem zdobyła szerokie grono klientek. W swojej ofercie ma ponad 160 kolorów, więc jest w czym wybierać :D Przykładowy manicure wykonany tymi lakierami pokazałam Wam jakiś czas temu na Instagramie: klik. Lakiery Claresa mają pojemność 7 ml i na stronie producenta kosztują 19,99 zł. Często jednak marka kusi swoich klientów atrakcyjnymi promocjami, więc strzeżcie się :P

06:45:00

Rose Waterfull Mask SKIN79, czyli nawilżająca maseczka z kwasami AHA na noc

Rose Waterfull Mask SKIN79, czyli nawilżająca maseczka z kwasami AHA na noc
Szał na azjatycką pielęgnację już praktycznie minął. Przynajmniej tak mi się wydaje patrząc w ostatnim czasie na ilość recenzji azjatyckich kosmetyków pojawiających się na blogach, których jest jakby coraz mniej. Mnie też nie ominął ten boom, ale w mojej pielęgnacji pojawiły się tylko dwa azjatyckie produkty: łagodna pianka oczyszczająca, o której pisałam w tym poście oraz różana maseczka na noc, której recenzję przygotowałam dla Was dzisiaj. 
Maseczka znajduje się w szklanym słoiczku, do którego dołączona jest plastikowa szpatułka. Powiem Wam szczerze, że szpatułkę praktycznie od razu wyrzuciłam do kosza, mimo iż jest bardziej higieniczna niż moje palce macane w maseczce ;) Ale palcami lepiej mi się nią aplikuję na twarz, po prostu. Poza tym, z maseczki korzystam tylko ja, więc ewentualnie nakładam "swój" brud na skórę ;) Ona sama ma żelową konsystencję, swoim wyglądem przypomina trochę galaretkę, i różowy kolor. Wiecie, że nie przepadam za różanymi zapachami, ale aromat tej maseczki jakoś wyjątkowo przypadł mi do gustu. Jej skład jest pełen kwasów AHA, wśród nich mamy kwas glikolowy, cytrynowy oraz mlekowy. Oprócz nich w składzie występują także: glikol butylenowy, gliceryna i witamina PP. Na składach się nie znam, ale podobno jest to dobra kombinacja dla skóry problematycznej, z przebarwieniami czy stanami zapalnymi. 
Maseczkę nakładam na wcześniej oczyszczoną skórę twarzy cienką warstwą, na dwie noce w tygodniu. W dotyku wydaje się być trochę wodna. Szybko się wchłania, jeszcze nigdy nie oblepiła mi poduszki, ale też nigdy nie nałożyłam jej więcej niż potrzeba. Maseczka nie pozostawia wyczuwalnej warstwy na skórze, zaraz po wchłonięciu ma się wrażenie, że tak naprawdę to nic się nie nałożyło na twarz. Na mojej mieszanej cerze maseczka dobrze się sprawdza, ale z drugiej strony mogłabym też powiedzieć, że jej działanie jest delikatne. Łagodnie złuszcza martwy naskórek, subtelnie rozświetlając i wygładzając, nie czyniąc skórze najmniejszej krzywdy. Po całej nocy z maseczką, skóra jest przyjemna i miękka w dotyku. Nie pojawiają się żadne niedoskonałości, a te które już były oraz przebarwienia i blizny z każdym użyciem są coraz mniejsze. Maseczka poprawia i ujednolica koloryt skóry, działa na nią kojąco oraz kontroluje wydzielanie sebum. Dodatkowo, pozwala utrzymać skórze optymalny poziom nawilżenia, nie powoduje też uczucia ściągnięcia ani żadnego innego dyskomfortu. 
Oryginalną maskę można kupić na stronie Skin79, ale też w drogeriach internetowych Cocolita oraz eKobieca. Normalnie kosztuje 70 zł za 75 ml, ja kupiłam ją w promocji za 49,00 zł. Obecnie jej cena też jest niższa, w wymienionych wyżej drogeriach widziałam ją za 59,00 zł. Wiecie, że nie lubię płacić wysokich cen za kosmetyki, ale w tym przypadku uważam, że warto było. Maska oprócz bardzo dobrego działania cechuje się też niemałą wydajnością, dlatego polecam Wam ją z całego serca!

09:04:00

Recenzja: Cienie do brwi NowBrow

Recenzja: Cienie do brwi NowBrow
NowBrow to punkt na mapie Łodzi, które każda łodzianka ( i nie tylko! ) powinna znać :) Professional Eye Studio to miejsce, w którym wykwalifikowany personel zadba i wystylizuje Wasze brwi. O rzęsach też nie zapomną ;) Salon w swojej ofercie ma nitkowanie brwi, przedłużanie oraz lifting rzęs, a także Now HD Brow, czyli unikalną metodę perfekcyjnej stylizacji brwi. W Łodzi są dwa Brow Bary: w Manufakturze ( na piętrze, na przeciwko Apartu ) oraz w Galerii Łódzkiej ( vis a vis Cukierni Sowa ). Z usług salonu jeszcze nie korzystałam, za to sumiennie testuję cienie do brwi NowBrow, które dostępne są aż w pięciu odcieniach. 
Cienie do brwi NowBrow są delikatne dla skóry i nie podrażniają jej, albowiem do ich wytworzenia wykorzystane zostały składniki mineralnego pochodzenia, takie jak talc, mica czy kaolin. Dodatkowo zawierają wiele mikroelementów: krzem, glin, żelazo, magnez, cynk i wapń; oraz sole mineralne, dzięki którym wykazują właściwości pielęgnacyjne. Widać, że producent zwrócił uwagę nie tylko na jakość samego produktu, ale też na jego opakowanie. Każdy kolor schowany został do malutkiego, czarnego puzdereczka, którego jedyną ozdobą jest biały napis na przezroczystym wieczku. Tworzywo, z którego opakowania z cieniami zostały wykonane, jest bardzo dobrej jakości, dzięki czemu całość jest trwała i solidna, a także odporna na (nie)przypadkowe upadki ;) Wszystko jest bardzo dobrze ze sobą połączone, nic nie dynda ani nie dygocze. Poza tym, wieczko jest bardzo szczelne, więc nie ma najmniejszych obaw, że niespodziewanie otworzy się w kosmetyczce. 
Jak już wspomniałam na wstępie, cienie występują w pięciu odcieniach, które na zdjęciach pokazuję w odpowiedniej kolejności: BP01- to kolor najjaśniejszy, który może pasować wielu blondynkom. Ma w sobie zarówno ciepłe, jak i zimniejsze tony. Odcień ten można stopniować, w zależności od porządnego efektu, ale na pewno nie da się nim przedobrzyć; BP02- to delikatny brąz, mający w sobie coś z szarości. W rzeczywistości jest cieplejszy i nieco ciemniejszy niż na zdjęciu. Jeżeli danego dnia zależy mi na subtelniejszym makijażu brwi, to sięgam właśnie po ten kolor; BP03- to najciemniejszy kolor z całej piątki. Mocno brązowy, intensywny, najbardziej napigentowany i na pewno taki,  z którym trzeba uważać, aby nie uzyskać zbyt dramatycznego efektu. Kolor najmniej przeze mnie używany; BP04- jest jedynym szarym odcieniem wśród wszystkich cieni NowBrow; BP05- ten odcień jest moim ulubionym i po niego sięgam właściwie najczęściej :) Wiem, że na zdjęciu wyszedł jakby wpadał w wojskową zieleń ( przynajmniej u mnie na monitorze :P ), ale w realu jest ładnym, ciepłym brązem. 
Cienie są bardzo fajne w aplikacji. Świetnie się rozprowadzają, nie pylą ani się nie rozmazują. Większość z nich jest mocno napigmentowana, dlatego też z nakładaną ich ilością nie ma co przesadzać, aby nie uzyskać zbyt teatralnego efektu. No chyba, że ktoś taki wygląd brwi preferuje ;) Zawsze zaznaczam, że w kwestiach makijażowych jestem laikiem, dlatego warto podkreślić, że z cieniami NowBrow pracuje się bardzo fajnie i polubią się z nim dziewczyny, które dopiero zaczynają swoją przygodę z makijażem. Cienie te gwarantują ładny, naturalny, taki pół matowy, a pół nabłyszczający efekt końcowy. 
Pojedynczy cień do brwi NowBrow kosztuje 39,00 zł, ale do końca października kupicie go taniej aż o 20%!

06:45:00

Lakier monohybrydowy 1-Lak Peggy Sage oraz lampa UV Ronney

Lakier monohybrydowy 1-Lak Peggy Sage oraz lampa UV Ronney
Jakiś czas temu na Instagramie pokazywałam Wam piękny, klasyczny czerwony manicure, który wykonałam monohybyrdowym lakierem do paznokci francuskiej marki ( chociaż inne źródła twierdzą, że pochodzi z Ameryki ) Peggy Sage. Marka jest bardzo popularna na świecie, a jej polską ambasadorką jest Agnieszka Kaczorowska. W swojej ofercie posiada produkty do pielęgnacji, makijażu i manicure, w tym lakiery monohybrydowe, które są połączeniem bazy, koloru i topu w jedno. 1-Lak to mój pierwszy taki lakier. Jeśli jesteście ciekawe, jak się u mnie sprawdził, to zapraszam na recenzję.
Po przygotowaniu paznokci do wykonania monohydyrowego manicure potrzebujemy już tylko dwóch rzeczy, czyli lakieru oraz lampy. Tak się złożyło, że od kilku tygodni posiadam dwie lampy, jedną dużą oraz widoczny na zdjęciach, tzw. mosteczek lub słuchawka- jak kto woli ;) Moją pierwszą lampą był właśnie taki mostek, który wytrzymał ze mną rok. Mam nadzieję, że ta okaże się nieco trwalsza ;) Nina, bo takie wdzięczne imię nadał swojej lampie producent, czyli marka Ronney, jest lekka i malutka, zajmuje niewiele miejsca, więc w razie konieczności można zabierać ją na wyjazdy. Ma moc 9W i timer ustawiony na 60 sekund.
Lakier monohybrydowy Peggy Sage ma pojemność 10 ml i w jednym z internetowych sklepów widziałam go za około 30,00 zł. Kolor buteleczki oddaje odcień, jaki ujrzycie po odkręceniu posrebrzanej nakrętki, pod którą skrywa się krótki pędzelek o gęstym włosiu. Pędzelkiem tym dobrze maluje się paznokcie, a konsystencja lakieru nie jest ani za gęsta ani za rzadka. Naprawdę trzeba się postarać, aby tym lakierem zalać sobie skórki :P 
Manicure monohybrydowy łączy w sobie cechy klasycznego i hybrydowego. Klasycznego, ponieważ wystarczy jeden produkt, a nie aż trzy. Hybrydowego, bo do jego wykonania niezbędna jest lampa UV. Po odtłuszczeniu paznokci nałożyłam pierwszą, cienką warstwę lakieru i utwardzałam w lampie przez jedną minutę. Kolejną dwie warstwy utwardzałam już po dwie minuty, dla własnej pewności, że lakier jest naprawdę dobrze utwardzony. Pomalowałam paznokcie aż trzema warstwami, ponieważ nakładałam bardzo cienie warstwy i dwie nie pokryły w całości płytki paznokci. Dopiero trzecia idealnie przykryła wszystkie prześwity, a ja byłam zadowolona z efektu końcowego :) Po ostatnim utwardzeniu lakieru przemyłam paznokcie cleanerem i już mogłam cieszyć się pięknym manicurem, bo nie musiałam czekać aż lakier wyschnie! Przez siedem dni manicure był nieskazitelny. Do lakieru nie przylepiały się żadne paproszki, nic się w nim nie odbiło, a kolor nie stracił ani na intensywności ani na blasku. Ósmego dnia zauważyłam niewielki odprysk na małym palcu, potem dwa kolejne na innych, ale takie do przeżycia ;) Niestety, lakier ma jedną, dość istotną wadę, mianowicie jest okropny w ściąganiu go z paznokci. Bardzo słabo i bardzo długo rozpuszcza się w acetonie ( innej metody jego zdjęcia nie próbowałam ). Zwykły hybrydowy lakier nasączam acetonem przez około 15-20 minut, monohybrydowy musiałam trzymać pod wacikiem z folią ponad 30 minut, a i tak w niektórych miejscach tak mocno przywarł do płytki paznokcia, że musiałam go spiłowywać.
Manicure monohybrydowy okazał się troszkę mniej trwały od klasycznych hybryd, które na moich paznokciach bez żadnego uszczerbku wytrzymują przynajmniej 10 dni. Jest jednak szybszy w wykonaniu, bo nie musimy dodatkowo utwardzać bazy i topu. Mnie pasuje bardzo i chętnie poznałabym inne monohybrydowe lakiery do paznokci :) A jeśli zainteresował Was ten od Peggy Sage, to musicie poszukać go w internetowych drogeriach lub hurtowniach. 

08:05:00

Recenzja książki "Consolation" Corinne Michaels

Recenzja książki "Consolation" Corinne Michaels
11 października swoją premierę miała książka "Consolation" Corinne Michaels, która na polskim rynku książkowym pojawiła się za sprawą nowego wydawnictwa, jakim jest Szósty Zmysł. Wydawnictwo to powstało z myślą o kobietach, dla których będzie wydawać powieści pełne uczuć i emocji, o czym świadczy już bardzo sensualne i uwodzicielskie hasło przewodnie wydawnictwa, które brzmi "dla kobiet, które czytają wszystkimi zmysłami..." :) "Cosnolation" jest pierwszą wydaną książką przez Szósty Zmysł, a ja miałam przyjemność przeczytać ją jeszcze przed premierą. 
Główną bohaterką powieści jest Natalie, która wiedzie udane życie u boku męża, Aarona. Tworzą zgrane małżeństwo oraz oczekują narodzin pierwszej córeczki. Można by rzec, że bohaterka jest w najszczęśliwszym momencie swojego życia. Wszystko jednak zmienia się w ciągu jednego feralnego dnia, w którym ginie jej mąż, żołnierz SEAL. Jej świat lega w gruzach, a ona sama nie potrafi pogodzić się ze stratą ukochanej osoby ani z tym, że jej córeczka nigdy nie pozna swojego ojca. Wie jednak, że musi starać się powrócić do normalnego życia, właśnie dla niej. W tej trudnej sytuacji, u jej boku pojawia się Liam, przyjaciel zmarłego męża, również komandos, który staje się jej podporą i przywraca uśmiech na jej twarz. Żadne z nich nie spodziewa się, że z czasem zacznie się między nimi rodzić uczucie. 
"Consolation" to dobrze napisana książka, w której nie ma miejsca na nudę, która chwyta za serce i wciąga. Ma w sobie to coś, ale z drugiej strony to też historia jakich wiele, z raczej przewidywalnym zakończeniem. Autorka świetnie gra na emocjach, fundując czytelnikowi całą ich gamę: od radości i nadziei, przez niepewność, na złości kończąc. W swojej książce porusza trudny temat, jakim jest śmierć, ale robi to taktownie, przez co całość nie jest patetyczna. W swoim piórze Corinne Michaels ma niebywałą lekkość, dzięki czemu czytelnik potrafi poczuć klimat powieści i zatracić się w nim. Dodatkowo wykreowała realistyczne postacie, z przysłowiowej z krwi i kości, choć obraz Liama jest według mnie nieco wyidealizowany ;) 
Podsumowując, tak jak napisałam kilka dni temu na Instagramie, jeśli lubicie powieści Colleen Hoover czy Nicholasa Sparksa, to pokochacie Corinne Michaels! To powieść obok której żadna kobieta nie może przejść obojętnie. Historią "Consolation" wydawnictwo Szósty Zmysł weszło na rynek czytelniczy z wielką gracją i jak dalej będą wydawać takie książki, to na pewno będę ich wierną czytelniczką. A póki co z niecierpliwością czekam na kontynuację "Consolation" :)

06:54:00

Klamry do włosów Linziclip

Klamry do włosów Linziclip
Jeszcze dwa- trzy tygodnie temu miałam włosy do połowy ramion. Potem coś mnie tchnęło, poszłam za impulsem do fryzjerki i dziś ledwo sięgają mi ramion :P Mimo iż są sporo krótsze nie zrezygnowałam ze stosowania gumek czy klamer do włosów, bo chociaż na co dzień chodzę w rozpuszczonych, to nadal lubię je spinać, tworząc mniej lub bardziej fantazyjne upięcia. W ostatnim czasie moimi ulubionymi klamrami są te od Linziclip, które znane są na całym świecie- o czym nie miałam pojęcia!, a kupić je można w Rossmannie za mniej więcej 13,00-14,00 zł, tylko trzeba ich dobrze wypatrywać ;)
Linziclip to klamry o wyjątkowej, opatentowanej, a przede wszystkim trwałej i solidnej konstrukcji. Występują w różnych rozmiarach: ja posiadam jedną większą, kremowo- przezroczystą oraz trzy mniejsze w czarnym kolorze. Wszystkie mają neutralne kolory i klasyczny wygląd, więc pasują do wielu stylizacji. Tych małych używam częściej: trzymają w ryzach moją niesforną grzywkę, dodając fryzurze dziewczęcego i trochę kokieteryjnego charakteru. Poza tym codziennie mogę upiąć ją inaczej! Dużej używam głównie w domu, spinając nią włosy w artystyczny nieład na głowie lub w krótciutką kitkę, dzięki czemu plątające się kosmyki nie przeszkadzają mi w codziennych zajęciach..
Klamry Linziclip są eleganckie, wygodne, praktyczne i bardzo trwałe. Używam ich od tygodni, a jeszcze w żadnej nie ułamał mi się ani jeden ząbek, nie wysunęły się też mocujące sprężynki, co zdarzało mi się już wcześniej i to nie ważne, czy klamra kosztowała 3,00 zł czy 33,00 zł. Klamry te nie zsuwają się z włosów, raz wpięte trzymają się mocno swojego miejsca :D Dodatkowo nie wplątują się we włosy, nie wyrywają ich i łatwo dają się zdjąć. 
Moje włosy, mimo iż krótsze, to nadal są gęste, dosyć grube i momentami nieokiełznane ;) Gdy kapryszą i nie chcą się układać tak jak ja bym sobie tego życzyła, klamry Linziclip nierzadko mi pomagają i pozwalają je zdyscyplinować, w dodatku bez konieczności ciągłego poprawiania fryzury. Są to jedne z lepszych akcesoriów do włosów, jakie kiedykolwiek miałam, a naprawdę sporo takich gadżetów przetestowałam w tym swoim prawie już trzydziestoletnim życiu ;) Dlatego serdecznie je Wam polecam, bo klamry te to gwarancja jakości oraz naszego zadowolenia za nieduże pieniądze. 

07:04:00

Baza pod pomadkę Prime&Prep od Golden Rose

Baza pod pomadkę Prime&Prep od Golden Rose
Z konferencji Meet Beauty ( ktoś już czeka na kolejną edycję :D? ) przywiozłam bardzo dużo kosmetyków. Wszystkie mogłyście zobaczyć w czerwcowym poście z nowościami, dla przypomnienia- klik :) Wiele z nich już przetestowałam, niektóre opisałam bądź też zamierzam opisać szerzej na blogu. Baza pod pomadkę Primie&Prep od Golden Rose jest właśnie jednym z takich produktów. Używam jej od kilku tygodni, więc zdążyłam wyrobić sobie o niej zdanie, którym chciałabym się z Wami podzielić. Zainteresowanych zapraszam do lektury :)
Konsystencją oraz wyglądem baza przypomina mi klasyczną pomadkę ochronną. Jej formuła jest woskowa i trochę taka tępa. Nie barwi ust, rozprowadza się bardzo fajnie i przyjemnie, pozostawiając na wargach takie jakby matowe wykończenie. Przeważnie przesuwam nią po ustach 2 razy. Więcej nie ma sensu, bo wtedy bazy jest po prostu za dużo i nie chce współpracować z pomadkami, które zaczynają nieestetycznie wyglądać, bo na przykład potrafią się zważyć. Bazę Prime&Prep przetestowałam z wieloma różnymi pomadkami, głównie matowymi, których ciągle jestem ogromną fanką. Wszystkie dobrze mi się aplikowało na bazę, która daje pomadkom lepszy poślizg. Zauważyłam jednak, że lepiej suną po niej pomadki płynne niż te w sztyfcie. Matowym nie pozwala wysuszyć warg, wykazując delikatne nawilżające właściwości, a przy kremowych działa trochę jak konturówka, trzymając je w ryzach i nie pozwalając rozlać im się poza kontur ust. Według producenta, jego kosmetyk ma uwydatniać kolor pomadki oraz przedłużać jej trwałość. Z moich obserwacji wynika, że te obietnice spełnione zostały pół na pół. Baza faktycznie potrafi sprawić, że makijaż ust dłużej jest nieskazitelny i wymaga dużo mniej poprawek, ale jakoś specjalnie nie eksponuje koloru. 
Baza pod pomadkę ma postać bezbarwnego sztyftu o wadze 3g i cenie 14,90 zł. Jest bardzo wydajna, ma też ładny, subtelny zapach. Kupić ją możecie w sklepie internetowym oraz na stoiskach Golden Rose, a także w drogeriach w sieci, gdzie dostępne są kosmetyki marki. 
Na co dzień używam baz pod makijaż, miewałam bazy pod tusze do rzęs oraz pod cienie do powiek, ale po raz pierwszy mam bazę pod pomadkę. Ogólnie to lubię kosmetyki marki i jestem zdania, że baza Prime&Prep jest ciekawym i fajnym produktem, ale daleko jej do miana kosmetycznego must have. Nie umiem jej Wam ani polecić ani też odwieźć Was od pomysłu jej kupna, tu musicie podjąć decyzje same ;) 

08:38:00

Łagodzący olejek do demakijażu, Vianek

Łagodzący olejek do demakijażu, Vianek
Obietnice producenta:
Wyjątkowy, niezwykle delikatny preparat do demakijażu oczutwarzy i ust, którego bazę stanowią naturalne oleje roślinne, m.in. z pestek winogronsłonecznikowy i kokosowy oraz dogłębnie oczyszczający olej rycynowyRumianek lekarski, zmacerowany w olejach, to źródło związków o właściwościach przeciwalergicznych i silnie regenerujących, dzięki czemu olejek łagodzi także wszelkie podrażnienia i koi skórę m.in. w okolicach oczu i powiek. Po zastosowaniu pozostawia skórę oczyszczoną, nawilżoną i ukojoną.
Moim zdaniem:
Długo przekonywałam się do olejków do demakijażu. Zresztą, do jakichkolwiek olejków, które miały lądować na mojej tłustej skórze. Z czasem przekonałam się i do nich, bo jak się okazało dobrze służą mojej cerze. Pierwszym olejkiem do demakijażu jaki miałam był ten z kwasem hialuronowym od Bielendy, o którym napisałam recenzję jakiś czas temu ( klik ). Drugim jest łagodzący olejek do demakijażu marki Vianek, który jest lepszy ( i tańszy! ) od sławnego olejku Resibo- z takimi opiniami spotkałam się na blogach i jakoś im wierzę ;)
Olejek kupimy w malutkiej, pękatej buteleczce z pompką. Jak każde opakowanie marki i to charakteryzuje się delikatnymi kwiatowymi zdobieniami. Olejek pochodzi z serii łagodzącej, a więc wspomniane zdobienia i detale są koloru różowego. Szata graficzna jest, moim skromnym zdaniem, bardzo ładna. Opakowanie jest funkcjonalne, pompka działa bez zarzutu, a nalepka otaczająca buteleczkę nie strzępi się ani nie odkleja pod wpływem wody. 
Konsystencja olejku jest tłusta, ale też zaskakująco lekka i płynna. Mimo swojej tłustości nie daje uczucia obciążenia skóry. Wykonywanie demakijażu i jednoczesnego masażu skóry jest bardzo przyjemne i komfortowe, do czego na pewno przykłada się też ładny, słodkawo- kwiatowy zapach, który nie jest ani trochę męczący. 
Właściwości oczyszczające i pielęgnujące produktu do demakijażu Vianka są rewelacyjne. Olejek zmywa każdy makijaż, jednocześnie nie podrażniając ani skóry twarzy ani oczu. A przy tym nie powoduje powstawania jakichkolwiek niedoskonałości- chwała mu za to :D Do wieczornego demakijażu zużywam przeważnie po 2-3 pompki: najpierw aplikuję olejek na dłonie, trochę rozcieram, potem wykonuję masaż twarzy, po czym wszystko zmywam letnią wodą. Na koniec jeszcze tonik, krem lub serum i moja skóra jest usatysfakcjonowana :) Mam wrażenie, że olejek oczyszcza dokładniej i głębiej niż płyn micelarny czy żel do mycia twarzy- po prostu wymiata nie tylko makijaż, ale też cały brud i zanieczyszczenia, które nagromadziły się na skórze przez cały dzień. Mix olejów, które znajdziemy w składzie produktu sprawiają, że skóra jest bardzo dobrze nawilżona, odżywiona i zregenerowana. Poza tym olejek wykazuje też właściwości kojące skóry, potrafi ją uspokoić i sprawić, że jest jakaś taka bardziej "ogarnięta", jeśli wiecie co mam na myśli ;) 
Na pewno zainteresuje Was fakt, iż skład olejku jest krótki, przyjazny dla skóry, bo na pewno delikatniejszy od składu wspomnianego wcześniej drogeryjnego olejku Bielenda. Oprócz olejów: z nasion winogron, z nasion słonecznika, rycynowego, kokosowego oraz geraniowego mamy jeszcze wyciąg z rumianku pospolitego, emolient, antyoksydant, zapachy oraz lecytynę, która jest naturalnym składnikiem stosowanym w kosmetyce jako emulgator.
Olejek do demakijażu Vianek ma pojemność 150 ml i kosztuje około 20,00 zł. Kupić go można w Internecie oraz w sklepach kosmetycznych z szafami marki. Jest produktem bardzo wydajnym, który należy zużyć w ciągu 3 miesięcy od otwarcia. Da się to zrobić, o ile nie stosuje się go zamiennie z innym kosmetykiem do demakijażu. Widziałam ostatnio, że Vianek wypuścił łagodzącą emulsję do oczyszczania, którą chyba sobie zamówię wraz z kolejnym opakowaniem tego olejku. Chciałabym wypróbować wszystkie kosmetyki Vianka, co też powoli będę robić. Bo te, które zdążyłam już poznać poskradały moje serce i myślę, że z następnymi będzie tak samo ;) 

06:55:00

Recenzja: Kompleksowa kuracja do pielęgnacji twarzy Colyfine Curatio

Recenzja: Kompleksowa kuracja do pielęgnacji twarzy Colyfine Curatio
Jako aktywnie działające blogerki na pewno słyszałyście o czwartej już edycji Akcji Wielkiego Testowania z portalem Uroda i Zdrowie :) W jej ramach udało mi się zakwalifikować do współpracy z marką Colyfine, w ofercie której znajdziemy nie tylko całe mnóstwo kosmetyków wszelkiego rodzaju, ale też suplementy diety. Do testów otrzymałam kompleksową kurację do pielęgnacji twarzy Curatio oraz suplement "Naturalna witamina C" z kurkumą, imbirem oraz jeżówką purpurową, którego nie ma na zdjęciach, ale dosłownie w jednym zdaniu Wam o nim napisze. Jest to suplement diety, który ma wspierać system odpornościowy, co jest teraz szczególnie wskazane, gdy za oknem pada, wieje i ogólnie jest zimno, jak to często bywa jesienią ;) 100 kapsułek kosztuje 59,99 zł. Dla jednej osoby opakowanie wystarcza na blisko 3 miesiące, albowiem zalecana dzienna porcja to tylko 1 kapsułka.
Skoro co nieco napisałam Wam o nieobecnym na zdjęciach suplemencie diety, to teraz pora na właściwą recenzję kuracji kosmetycznej, która otrzymała nagrodę Qultowy Kosmetyk 2017! Składa się ona z czterech produktów, których używa się w trzech krokach:
- krok pierwszy to złuszczenie martwego naskórka przy pomocy peelingu z korundem;
- krok drugi to ukojenie skóry pozabiegowym żelem kojąco- łagodzącym;
- krok trzeci i ostatni to odbudowa naskórka kremem o działaniu nawilżającym lub odżywczym.
Kurację wykonuję raz- dwa razy w tygodniu. Zaczynam oczywiście od peelingu, którym masuję skórę twarzy około minuty, następnie aplikuję cienką warstwę pozabiegowego żelu, a po kilku minutach wklepuję krem. W skład Curatio wchodzą dwa kremy, dlatego też używam ich naprzemiennie. 
 konsystencja peelingu
Czas na prezentację każdego z produktów. Zaczniemy od peelingu, w którego składzie mamy korund, masło mango, aloes, olej arganowy, d-pantenol, witaminę E, alantoinę oraz skwalan, czyli surowiec pozyskiwany z oliwy z oliwek, który między innymi polecany jest do pielęgnacji skóry podrażnionej, suchej i wrażliwej. Peeling jest bardzo delikatny, bo zawarte w nim drobinki korundu są malutkie i niezbyt ostre. Mimo tego dobrze radzi sobie ze złuszczaniem martwego naskórka, a skóra po jego użyciu jest wygładzona, miękka, przyjemna w dotyku i dotleniona. Poza tym wygląda promienie, zdrowo i jest przygotowana na dalsze etapy pielęgnacji. 
konsystencja żelu pozabiegowego
Pozabiegowego żelu używam zaraz po wykonaniu peelingu, wsmarowując w skórę cienką warstewkę. Żel może być używany także po innych zabiegach kosmetycznych, np. po dermabrazji czy mezoterapii. Spośród aktywnych składników żelu warto wymienić kwas hialuronowy, nano- srebro koloidalne, algi oraz interleukinę-10, która zmniejsza stany zapalne. Żel ma łagodzić, nawilżać, działać aspetycznie oraz ochronnie. Wywiązuje się z obietnic składanych przez producenta, ale dla mnie mogłoby go w ogóle nie być. Peeling jest tak łagodny, że wszelkie produkty pozabiegowe o działaniu kojącym nie są tu potrzebne. Niestety, nie miałam możliwości sprawdzenia żelu po innych, mocniejszych zabiegach kosmetycznych. 
 konsystencja kremu odżywczego
Krem odżywczy jest kremem półtłustym, ale takim który nie jest ciężki dla skóry. Przyjemnie się aplikuje, szybko wchłania i nie jest komedogenny. W jego składzie mamy wiele olejów, np. z brzoskwini, z pszenicy, z awokado i z ogórecznika, a mimo to nie jest tłusty. Na skórze zostawia delikatną, ochronną warstewkę. Dzięki niemu skóra jest odżywiona, dobrze nawilżona, gładka i przyjemna w dotyku. Jak już wspomniałam wcześniej używam go na zmianę z kremem nawilżającym, ale za to codziennie wsmarowuję go w szyję i dekolt, które przecież też wymagają odpowiedniej pielęgnacji :) 
konsystencja kremu nawilżającego
Krem nawilżający ma podobną do odżywczego konsystencję, jest jednak nieco lżejszy, mimo iż w swoim składzie również ma oleje: ze słonecznika oraz z czarnej porzeczki. Oprócz nich zawiera jeszcze mocznik w stężeniu 3%, rozmaryn i winorośl balonową, która w kosmetyce znana jest ze swoich właściwości przeciwzapalnych, łagodzących i chroniących skórę przed utratą wilgoci. Krem bardzo dobrze sprawdza się na mojej skórze twarzy. Zapewnia jej optymalne nawilżenie, a poza tym sprawia, że jest w lepszej kondycji. Dodatkowo jest miękka w dotyku oraz bardziej elastyczna i gładsza.
Kosmetyki charakteryzują się ładnymi zapachami, ale każdy z nich jest inny. I tak po kolei: peeling ma subtelny, kwiatowo- mydlany aromat; żel pachnie cytrusami; w kremie nawilżającym czuć lekko ziołową nutę; zaś odżywczy ma w sobie coś orientalnego, ciepłego, jakby cynamonowego. Różnią się również konsystencjami: peeling ma postać kremu z mnóstwem maleńkich drobinek ścierających, które nie są zbyt ostre, ale dobrze wywiązują się ze swojego zadania; żel jako jedyny z całej czwórki jest przezroczysty; zaś kremy mają podobne do siebie konsystencje: lekkie, nietłuste i szybko wchłaniające się w skórę. 
Produkty z serii Curatio Colyfine mają identyczne opakowania, którymi są klasyczne białe tubki. Wykonane zostały z dobrego jakościowo tworzywa, które jest odpowiednio elastyczne i z których wydobycie kosmetyków nie stanowi problemu. Szata graficzna jest minimalistyczna, skromna, ale też klasyczna, elegancka i przyjemna dla oka. Moim zdaniem całość wygląda bardzo profesjonalne :) Peeling oraz żel mają pojemność po 100 ml każdy i kosztują po 54,99 zł, kremy do twarzy mają po 50 ml, a ich cena jest nieco wyższa, bo każdy z nich kosztuje 59,99 zł ( klik ). Mojej problematycznej, aczkolwiek wrażliwej cerze mocno przypasowały i mimo że seria Curatio przeznaczona jest do skóry suchej, to już po kilku użyciach zaobserwowałam, że ma ona pozytywny wpływ na moją skórę. 

06:54:00

Nowości kosmetyczne we wrześniu

Nowości kosmetyczne we wrześniu
Czas zawsze pędzi jak szalony, ale w ostatnim czasie zjawisko to nabrało kosmicznej prędkości! Praca, nadgodziny i urządzanie mieszkania całkowicie pochłaniają mój czas i uwagę, czasami aż nie wiem w co ręce mam włożyć, dlatego też ostatnio zaniedbuję nieco bloga, ale o tym już Wam chyba wspominałam... ;) Za to aktywnie działam na Instagramie, gdzie serdecznie Was zapraszam :) Udało mi się jednak wykaraskać wolniejszą chwilę i przygotować post z nowościami kosmetycznymi września. Nie jest tego za dużo, ale wiem, że bardzo lubicie tego typu wpisy :)
W kwietniu 2018 roku ma odbyć się kolejna edycja Konferencji Meet Beauty, na którą mam nadzieję uda mi się wybrać :) Organizatorzy zrobili mi przesympatyczną niespodziankę wysyłając zaproszenie na wydarzenie oraz drobny upominek kosmetyczny, w którym znalazły się produkty Dove: antyperspirant, pianka pod prysznic oraz szampon. 
W ramach Wielkiej Akcji Testowania na portalu Uroda i Zdrowie testuje na własnej skórze kompleksową kurację do pielęgnacji twarzy Curatio, w skład której wchodzą: żel pozabiegowy kojąco- łagodzący, mocno odżywczy krem, peeling oraz krem nawilżający. Cała seria zdobyła wyróżnienie Qultowego Kosmetyku 2017, a jak się u mnie sprawdziła przekonacie się już w tym tygodniu.
Swego czasu marka Claresa zrobiła promocję na swoje lakiery hybrydowe, które można była kupić w zestawach po 3 sztuki za 30,00 zł. Oczywiście nie mogłam odpuścić sobie takiej okazji i zamówiłam aż dwa takie zestawy :D Promocja cieszyła się ogromnym zainteresowaniem, więc na swoją przesyłkę musiałam trochę poczekać, do czego rękę przyłożył też kurier, który nikogo nie zastając w domu nie pomyślał, aby zostawić awizo lub paczkę u sąsiadów, którzy nigdy nie mieli problemów z odbieraniem za mnie paczki, ani tym bardziej, aby do mnie zadzwonić... W całej tej sytuacji marka zaplusowała tym, że skontaktowała się ze mną i wysłała lakiery ponownie na swój koszt :) Ale musiałam na nie czekać aż DWA miesiące! Udało mi się też nawiązać współpracę z marką, w ramach której dostałam bazę, top, cleaner, remover oraz dwa kolorowe lakiery. Manicure, który zmalowałam otrzymanymi hybrydami pokazałam Wam już na Instagramie :)
W ostatnich dniach miesiąca przyszła do mnie paczuszka z cieniami do brwi marki NowBrow, którą znajdziecie w Manufakturze oraz w Galerii Łódzkiej. Do testów otrzymałam aż pięć odcieni produktu. Obstawiam, że w październiku pojawi się ich recenzja.
Kolejne nowości przywędrowały do mnie w Shiny Box'ie "Beauty School", w którym tym razem były takie kosmetyki, jak: shimmer roll, paletka do konturowania, lakier do paznokci, mydło do rąk, maska do włosów, baza po cienie, cień do powiek oraz próbka kuracji do ciała. O swoich wrażeniach z wrześniowego pudełka pisałam w tym poście- oczywiście serdecznie zachęcam Was do lektury :)
Moje kosmetyczne zakupy ograniczyłam głównie do promocji 2+2 w Klubie Rossmann. We wrześniu zrobiłam zapas żeli pod prysznic: dla siebie wybrałam o zapachu smoczego owocu z Luksji, kokosowy z Palmolive oraz truskawkowy Le Petit Marseillais, a dla męża kupiłam żel Sensitive Nivea. W którymś dniu minionego miesiąca kupiłam też szampon do włosów Elseve z serii Magiczna Moc Glinki.


I to tyle nowości, których przybyło mi we wrześniu :)
Copyright © 2016 MintElegance , Blogger