10:41:00

Podkład CATRICE HD LIQUID COVERAGE FOUNDATION

Podkład CATRICE HD LIQUID COVERAGE FOUNDATION
Z nowościami jestem mocno w tyle... Jestem świadoma, że mam zbyt wiele kosmetyków i to głównie wstrzymuje mnie przed zachłannym rzucaniem się na nowości ;) Prędzej czy później i tak kupię coś, co cieszyło się ogromnym zainteresowaniem, bo jednak moja kobieca i kosmetyczna ciekawość bierze górę :P Przykładem jest podkład HD Liquid Coverage Foundation, który już dawno nie jest kosmetyczną nowinką. Ba! kilka marek nawet wypuściło swoje produkty na podobieństwo podkładu Catrice, które wyglądem/konsystencją/działaniem niewiele od niego odbiegają, które też miały swoje 5 minut w blogosferze i których ja jeszcze nie zdążyłam poznać :P Swego czasu recenzje HD Liquid Coverage Foundation wyrastały w blogosferze jak grzyby po deszczu, a ja używam go stosunkowo od niedawna. Zdążyłam sobie wyrobić opinię na jego temat, dlatego zapraszam Was na jego recenzję. Być może dla jednych z Was będzie to "odgrzewany kotlet" wcześniejszych recenzji, ale innym może przypomnieć, że mieli zamiar go przetestować albo dać mu jeszcze jedną szansę ;) 
O ile mnie moja leciwa pamięć nie myli :P, podkład kupiłam w jednej z wielu internetowych drogerii. Buteleczka ma pojemność 30 ml i zapłaciłam za nią mniej niż 25,00 zł. Opakowanie z podkładem jest szklane i ciężkie. Higienicznym i praktycznym rozwiązaniem w przypadku tak płynnego kosmetyku, jakim jest właśnie ten podkład, jest pipetka ( chociaż pompka też by się dobrze sprawdziła ), dzięki której można dozować ilość produktu, co wpływa na jego wydajność. Swoja drogą, podkład i tak jest bardzo wydajny. Jedna pompka to naprawdę wystarczająca ilość na wykonanie makijażu twarzy. Podkład ma niestety ubogą gamę kolorystyczną, albowiem dostępny jest bodajże tylko w czterech odcieniach. Ja posiadam najjaśniejszy z nich, czyli 010 Light Beige. Przy aplikowaniu wygląda na ładny, jasny, wpadający w żółtą tonację. Niestety, po pewnym czasie zaczyna oksydować, lekko zmieniając swój kolor na szarawy. Na jednym z blogów wyczytałam, że warto go wymieszać z podkładem Healthy Mix od Bourjois i wtedy nie ciemnieje ani nie zmienia koloru. Muszę wypróbować, bo w zależności od światła, wygląda albo fajnie albo nie ;) Piszę tego posta późnym popołudniem, przy zapalonym świetle i gdy patrzę w lusterko podoba mi się jak wygląda, bo idealnie stapia się z szyją. W świetle dziennym, jednego dnia wydaje mi się, że jest zbyt ciemny, drugiego już wygląda bardzo naturalnie. Nie nakładam go na żadną bazę ani krem, utrwalam cały czas jednym i tym samym pudrem, a stan mojej cery nie uległ zmianie. Rozumiem różnicę w wyglądzie podkładu w świetle sztucznym i dziennym, ale rozbieżności w tym jak się prezentuje w niektóre dni nie umiem już wytłumaczyć, więc może Wy mi to jakoś wyjaśnicie? 
Podkład Catrice zauroczył mnie wieloma rzeczami. Mojej mieszanej cerze, z tendencją do błyszczenia się w strefie T, daje przepiękne wykończenie, optycznie wygładzając skórę i zapewniając jej naturalny, promienny, zdrowy wygląd z matowym wykończeniem, które nie jest ani płaskie ani sztuczne. Świetnie stapia się ze skórą, ponadto bardzo odpowiada mi jego krycie, bo nawet bez użycia korektora ładnie zakrywa niedoskonałości, przebarwienia i blizny. Jest fantastycznie trwały, nawet późnym wieczorem, po wielu godzinach od aplikacji, nie ściera się i wygląda po prostu dobrze. Przy tym podkładzie sprawdza się powiedzenie, że im mniej, tym lepiej, a to wszystko bez strat w kryciu, wygładzeniu czy trwałości. Nie mogę używać go codziennie, w ciągu tygodnia muszę zrobić chociaż jeden dzień przerwy, bo inaczej czuję, jak moja skóra zaczyna się lekko wysuszać. Obawiałam się, że może źle wpłynąć na stan mojej cery, ale okazało się, że mimo częstego używania go, nie zapchał moich porów ani nie wywołał żadnego wysypu niedoskonałości. Od dawna już aplikuje wszystkie podkłady gąbeczkami- jest to metoda, która bardzo przypadła mi do gustu i która w przypadku podkładu Catrice również bardzo fajnie mi się sprawdza. 
Cofając się pamięcią o kilka miesięcy wstecz odnoszę wrażenie, że podkład Catrice był jednym z najbardziej pożądanych kosmetyków do makijażu. Porównywany był do Double Wear czy Revlona. Pierwszego nie znam, drugiego zużyłam kilka buteleczek i mogę potwierdzić, że krycie i wygląd ma podobny do podkładu ColorStay. I dlatego, że odnajduję w nim spore podobieństwo do jednego z moich ulubionych podkładów mogę Wam powiedzieć, że HD Liquid Coverage Foundation również jest jednym z fajniejszych, które dane było mi zużywać- mimo iż bywa, że jednego dnia prezentuje się nieco gorzej niż kolejnego. I po kilkutygodniowym przetestowaniu go mogę zrozumieć dlaczego swego czasu z jego dostępnością było naprawdę ciężko. Ja jestem usatysfakcjonowana jego działaniem, chętnie kupię kolejną buteleczkę, ale jestem ciekawa jakie są Wasze doświadczenia z tym podkładem od Catrice :)?

Kochane, życzę Wam zdrowych, rodzinnych i wesołych Świąt Wielkanocnych :*

21:31:00

Recenzja: Łagodzące mleczko do demakijażu Tolerans Sensitive od Dermedic

Recenzja: Łagodzące mleczko do demakijażu Tolerans Sensitive od Dermedic
Lata temu zrezygnowałam z mleczek do demakijażu na rzecz płynów dwufazowych lub micelarnych. W porównaniu z nimi mleczka zaczęły wydawać mi się jakieś takie tłuste, cięższe, ogólnie wypadały mniej korzystnie. Jednak, gdy jakiś czas temu przeglądałam ofertę marki Dermedic, to po wielu, wielu latach, po raz pierwszy zainteresowało mnie pewne mleczko oczyszczające, o którym chciałam dziś co nieco napisać. Produkt do demakijażu z serii Tolerans Sensitive przeznaczony jest do skóry wrażliwej, alergicznej, a za zadanie ma łagodzić objawy nadreaktywności skóry, utrzymać prawidłowy poziom nawilżenia oraz skutecznie oczyszczać. Zaraz opowiem Wam o tym, jak te wszystkie obietnice producenta mają się do rzeczywistości.
Recenzję zaczniemy jednak od tego, co zwykle, czyli spraw czysto technicznych :) Łagodne mleczko oczyszczające od Dermedic wlane zostało do prostej, plastikowej buteleczki, zakręcanej na zwykłą nakrętkę, którą trzeba nacisnąć z jednej strony, aby z drugiej pojawił się dzióbek, przez który można przelać kosmetyk na wacik. Ogólnie rzecz ujmując, opakowanie jest praktyczne, wygodnie mi się z niego korzysta, bo nie wyślizguje się z dłoni. Mleczko ma bardzo lekką konsystencję, zaskakująco rzadką- zawsze, gdy go używałam, pierwsze skojarzenie jakie mi się nasuwało to "micelarne" ;) Ten kosmetyk mógłby mieć też w swojej nazwie "chłodzące", bo mimo iż nigdy nie stało obok lodówki, to zawsze, ale to zawsze, gdy aplikowałam mleczko na skórę odczuwałam przyjemne chłodzenie, które działało bardzo kojąco i uspokajająco na moją skórę. Fenomenalne uczucie po całym dniu ;) Kosmetyk ma subtelny, przyjemny zapach, który na pewno nie jednej osobie przypadnie do gustu. 
Mleczko jest naprawdę łagodne, nie tylko dla skóry, ale też dla makijażu. Niestety, w porównaniu do płynów micelarnych, trochę gorzej radzi sobie z demakijażem, przez co musiałam zużywać więcej wacików, aby zmyć makijaż. Na tym etapie wieczorne oczyszczanie mojej skóry, oczywiście, się nie kończy, bo nie ważne czy demakijaż wykonuję płynem micelarnym czy mleczkiem, dodatkowo zawsze sięgam jeszcze po żel do mycia twarzy. Mimo że używałam więcej wacików i większej ilości kosmetyku, to i tak okazał się być stosunkowo wydajny- mleczko stosowałam co wieczór przez około półtora miesiąca. Myślę, że jest to dobry wynik wydajności ;) Mleczko nie pozostawia na skórze tłustej warstwy, a na oczach wrażenia mgły. Błyskawicznie się wchłania, pozostawiając skórę przyjemnie gładką i miękką w dotyku. Kosmetyk do oczyszczania marki Dermedic jest bardzo delikatny dla skóry oraz oczu, nie ma w ogóle takiej możliwości, aby w jakikolwiek sposób podrażnił. Nie wysusza skóry i nie powoduje jej ściągnięcia. Wręcz przeciwnie, po każdym użyciu sprawia, że skóra jest nawilżona, zmiękczona i ukojona. Dodatkowo łagodzi wszelkie podrażnienia i nie pogarsza stanu cery. 
Łagodne mleczko oczyszczające Tolerans Sensitive ma pojemność 200 ml, dostępny jest w aptekach, gdzie dostaniecie go już za około 15,00 zł. Można zmyć nim makijaż, odświeżyć skórę w ciągu dnia lub, gdy tego potrzebuje, ukoić ją, przynosząc jej upragnioną ulgę. 

20:04:00

Mój pierwszy be Glossy :)

Mój pierwszy be Glossy :)
"Jestem Kobietą" to mój pierwszy box beGlossy :) Na początku miesiąca kupiłam sobie trzymiesięczną subskrypcję, bo Shiny Box to dla mnie chyba za mało :P Pierwsze wrażenie jest bardzo pozytywne, ale o tym za chwilę. Na początku chciałam pochwalić ekipę beGlossy za ekspresową przesyłkę- w czwartek wieczorem otrzymałam wiadomość, że pudełko zostało wysłane, a w piątek do południa było już w moich rękach! Utrzymując to tempo, już dziś, w sobotę, zapraszam Was na moją opinię o tym co się w tym box'ie znalazło. 
Na początku porozmawiajmy o mniejszych produktach z pudełka, czyli ochronnej pomadce do ust, hybrydowym lakierze do paznokci oraz miniaturce kremu do twarzy. Regenerującą pomadkę Enilome zdążyłam poznać na początku zimy, kiedy to kupiłam ją sobie, aby mieć czym nawilżać usta w pracy. Jest to taka najzwyklejsza ochronna pomadka, bezbarwna, bezzapachowa i bez smaku. Trochę taka nijaka, tak samo jak jej opakowanie ;) Proste, plastikowe, minimalistyczne, wizualnie nie przykuwające wzorku. Pomadka spełnia jednak swoje podstawowe, czyli dba o to, aby usta były nawilżone, gładkie i miękkie. Na stronie apteki DOZ kosztuje 4,99 zł. Wiecie jakiego kosmetyku zawsze brakowało mi w Shiny Box? Lakieru hybrydowego. Dlatego niezmiernie ucieszyłam się, gdy do moich uszu doszła wieść, że w box'ie beGlossy znajdę właśnie jeden z nich. Jest to lakier hybrydowy z NeoNail, z najnowszej kolekcji Boho. Kolory wysyłane były losowo, mnie trafił się Violet Garden, który jest odcieniem fioletowo- różowym. Jeszcze nie pomalowałam nim paznokci, ale mam nadzieję, że bardziej będzie wpadał w róż niż w fiolet ;) Buteleczka ma pojemność 6 ml i na stronie producenta kosztuje 28,90 zł. W tym uroczo wyglądającym, malutkim słoiczku znajduje się miniaturka kremu do twarzy Aqualia Thermal od Vichy. Pełnowymiarowe opakowanie ma pojemność 50 ml i kosztuje około 70,00 zł. Wersja z boxa ma 15 ml, więc pi razy drzwi, mogłaby kosztować około 20,00 zł. Krem ma ziołowy zapach i konsystencję podobną do śmietanki do kawy. Póki co użyłam go tylko raz, więc za wiele nie mogę Wam o nim opowiedzieć. Jednak póki co jestem nim mocno zauroczona, bo cudownie lekko się rozprowadza po skórze, dając jej natychmiastowe uczucie ukojenia, miękkości i nawilżenia. I są to efekty, które utrzymują się naprawdę przez długi czas. 
Doskonale wiecie, że uwielbiam kokosowe kosmetyki, bo często gęsto o tym piszę. Dlatego pewnie zaskoczy Was to, że z kremu do rąk Botame Body o zapachy kokosa niezbyt się ucieszyłam... Ale tylko i wyłącznie dlatego, że na początku miesiąca kupiłam go sobie sama w aptece DOZ :P I nie wierzę, że to piszę, ale w box'ie wolałabym natrafić na wersję borówkową tego kremu :P Ech, być kobietą :D Mimo wszystko, kremu i tak nikomu nie oddam, bo jestem w nim zakochana po uszy. Fenomenalnie pachnie i jest to zapach, który czuć jeszcze długo po zaaplikowaniu go na skórę. Poza zjawiskowym aromatem, charakteryzuje się również godnym podziwu działaniem, albowiem super nawilża skórę, regeneruje i odżywia, pozostawiając ją niesamowicie miękką i gładką. Myślę, że jest to krem, który sprosta wymaganiom nawet mocniej wysuszonej skóry dłoni.  Ma pojemność 30 ml, więc jest naprawdę niewielki i można go nosić ze sobą wszędzie, a kosztuje tylko 9,99 zł. Kolejnym pełnowymiarowym produktem z box'a jest serum do twarzy BotoLift X od Mincer Pharma. Jest przeznaczone dla osób 40+, czyli nieco ponad dekadę starszych ode mnie ;) Myślę jednak, że nikomu go nie oddam, na własnej skórze chcę przetestować jak się sprawdza. Bo producent obiecuje naprawdę wiele: napiętą, nawilżoną, wygładzoną i dogłębnie zregenerowaną skórę; natychmiastową poprawę wyglądu cery, a także świetną bazę pod makijaż. Szklana buteleczka zakończona wygodną i higieniczną pompką ma pojemność 30  ml i w Rossmannie kosztuje ponad 45,00 zł. 
Na koniec zostawiłam produkty w saszetkach. Pierwszy z nich to samoopalająca chusteczka do twarzy i ciała Efektima. Ja nie używam żadnych samoopalaczy, balsamów brązujących, itp., więc dla mnie jest to kosmetyk zbędny, mogłoby go nie być, a z pozostałej zawartości boxa i tak byłabym zadowolona. Jeszcze nie wiem w czyje ręce trafi, ale mam nadzieję, że u tej osoby sprawdzą się obietnice producenta, czyli że skóra będzie opalona i zadbana, bez smug i przebarwień. Opakowanie zawiera jedną chusteczkę i kosztuje 2,49 zł. Druga saszetka skrywa próbkę nawilżająco- wzmacniającego boostera od Vichy. Poczytałam sobie trochę o tym kosmetyku w Internecie i przyznam, że wolałabym pełnowymiarową jego wersję :P Niestety, w życiu nie można mieć wszystkiego... Chlip, chlip :P
Jak już wspomniałam, w marcu zamówiłam trzymiesięczną subskrypcję beGlossy. Za całość zapłaciłam jednorazowo 141,00 zł, czyli 47,00 zł za jedno pudełko. Po podliczeniu wyszło mi, że gdybym chciała kupić każdy produkt osobno, musiałabym wydać ponad 110,00 zł. Wychodzi na to, że inwestycja w beGlossy bardziej mi się opłaciła ;) Oprócz chusteczek samoopalających, nie znalazłam produktu, którego obecność w pudełku by mi przeszkadzała. Oby tak dalej!

19:21:00

Trzymajcie się od nich z daleka, czyli buble kosmetyczne

Trzymajcie się od nich z daleka, czyli buble kosmetyczne
Ostatni post o kosmetycznych rozczarowaniach pojawił się na blogu w czerwcu, a więc prawie rok temu! Są to posty, które w całej blogosferze ciągle cieszą się dużym zainteresowaniem- powinnam więc częściej takie pisać :P Dziś pokażę Wam trzy produkty, które już na początku tego roku zawiodły mnie swym (nie)działaniem i które mogę głośno nazwać kosmetycznymi bublami, na które szkoda pieniędzy, czasu i nerwów. 
Po około dwóch latach właściwie ciągłego noszenia hybryd, moje paznokcie się zbuntowały i po zdjęciu ostatniego manicuru pokazały mi w jakim kiepskim są stanie- cienkie jak bibułka, łamiące się przy każdej okazji. Postanowiłam więc dać im się zregenerować i zrezygnowałam z hybryd dopóki, dopóty płytka paznokcia nie odrośnie w całości. Tak więc już ponad miesiąc chodzę bez pomalowanych paznokci, co jest dla mnie sporym wyczynem ;) Aby pomóc moim paznokciom zaczęłam także zażywać skrzyp polny, wcierać różne olejki, a także zakupiłam wzmacniającą odżywkę do osłabionych i pękających paznokci Maximum Strength Sally Hansen. Gdyby spełniała ona obietnice producenta, dziś moje paznokcie były by jak nowe. Miała je wzmocnić, chronić, zwiększyć ich odporność na uszkodzenia, a efekty miały być widoczne po tygodniu systematycznego stosowania. W to ostatnie zapewnienie akurat nie uwierzyłam, bo wiem z doświadczenia, że tego typu produkty trzeba stosować regularnie i przez dłuższy czas. Liczyłam jednak, że po trzech tygodniach codziennego malowania nią paznokci, jakieś efekty jednak uda mi się zaobserwować. Odżywka nie jest przezroczysta ani błyszcząca, po wyschnięciu zostawia na paznokciach matową warstewkę w jasno różowym kolorze, która ściera się nawet nie wiadomo kiedy. Nie wiem czy jest osoba, która lubi, gdy lakier do połowy paznokcia jest zdarty. Kosztowała mnie około 15,00 zł. Niby nie dużo, ale jakoś mi żal wydanych na nią pieniędzy... Na szczęście moje paznokcie mają się już coraz lepiej, w kwietniu może już coś na nich zmaluję ;), ale nie jest to zasługą tej odżywki. 
Od lat prostuję włosy, więc gdy widzę jakikolwiek nowy produkt, który ma sprawić, że będą jeszcze prostsze, kupuję go od razu w ciemno :P Czasami takie spontaniczne zakupy mi się opłacają, lub jak w przypadku eliksiru prostującego włosy Marion, są to pieniądze wyrzucone w błoto. Po pierwsze, nie wiem czy jest to praktyka producenta, czy wzięłam jakieś trefne opakowanie, ale moja buteleczka nie była wypełniona w całości, tylko gdzieś tak do 2/3 jej wysokości. Niestety, przez nieprzezroczyste ścianki nie było tego widać, w przeciwnym wypadku szukałabym opakowania, w którym było by więcej kosmetyku. Chociaż, mając wiedzę, którą mam teraz, odłożyłabym buteleczkę na miejsce i zawinęła się na pięcie ;) Eliksir to tak naprawdę tłusty, ciężki olejek, który nałożony w zbyt małej ilość na włosy nie robi z nimi nic, ale już ociupinka więcej sprawia, że włosy są oklapnięte, a posklejane końcówki przypominają strągi. Jednym słowem, włosy wyglądają tak, jakbym nie myła ich przez tydzień albo jeszcze dłużej. Nigdy nie udało mi się dobrać odpowiedniej jego ilości, co kończyło się tym, że po każdym jego użyciu tylko się denerwowałam. No może raz mi się poszczęściło i zaaplikowałam go w idealnej proporcji, ale to nie znaczy, że z efektu jego działania byłam zadowolona. Z informacji na buteleczce wynikało, że eliksir powinien zapewnić moim włosom ochronę przed wilgocią i długotrwałe wygładzenie. Faktycznie, tego dnia były miękkie, gładsze, ale odrobina wilgoci nadal sprawiała, że zaczynały się wykręcać każdy w swoją stronę... 
Kolagenowa maska na usta Pilaten okazała się dość cienka, musiałam ostrożnie się z nią obchodzić, aby jej nie uszkodzić. Jej galaretowata konsystencja była w porządku, szkoda tylko, że zbytnio nie chciała trzymać się skóry- chodząc musiałam co jakiś czas ją poprawiać. Do tej pory nie rozumiem czemu ona musiała być też taka wielka? Niby maska na usta, a zakrywa sporą część twarzy. Jej użycie miało intensywnie nawilżyć usta, miały być wygładzone, pełniejsze i ujędrnione. Zrobiłam wszystko to, co zalecił producent: umyłam skórę wokół ust, przemyłam tonikiem, maseczkę nałożyłam na usta na ponad 20 minut, a resztę kosmetyku wklepałam w wargi. No i zaczęłam doszukiwać się jakichkolwiek efektów. A tu nic, nul, nada, zero. Ani nawilżenia, ani wygładzenia. Żadnego ujędrnienia, odżywienia czy czegokolwiek. Ta maska fajne ma tylko opakowanie. Różowe, dziewczyńskie, przesłodzone. Sama maseczka wygląda śmiesznie, ale przymknęłabym na to oko, gdyby wykazała jakiekolwiek właściwości. Bo czego kobieta nie zrobi dla swej urody, nawet założy śmieszną maskę na twarz :P Moja mama kupiła dwie te maseczki, po niecałe 3 zł za sztukę, więc tragedii cenowej nie ma. Jedną wykorzystałam, drugą pożyczyłam na potrzeby zdjęcia i zaraz jej oddałam ;) Z tego co wiem, jeszcze jej nie testowała, ale śmiem wątpić, by spełniła jej oczekiwania... Jest nieco bardziej wymagająca niż ja :P

A jakie kosmetyki, w ostatnim czasie, nie spełniły Waszych oczekiwań ?

08:55:00

Pobudzający krem do rąk Cannabis&Kukui od Evree

Pobudzający krem do rąk Cannabis&Kukui od Evree
Tej zimy używam jeden krem do rąk za drugim. Wiatr, zimno, sezon grzewczy i suche powietrze, ale też malowanie, gruntowanie, sprzątanie i inne prace w urządzanym przeze mnie i męża mieszkaniu nie pozostają bez wpływu na kondycję mojej skóry na dłoniach. Przez to jeśli, przynajmniej raz na dzień, nie posmaruje ich kremem to mam wrażenie, że są szorstkie i przesuszone. Dlatego kremy do pielęgnacji skóry rąk mam dosłownie wszędzie: w pracy, w torebce, przy łóżku i przy komputerze. Jednym z ostatnio używanych przeze mnie kosmetyków do dłoni jest, a właściwie to już był, pobudzający krem Cannabis&Kukui od Evree. 
W serii kremów do rąk z olejkiem cannabis, czyli olejkiem z konopi, znajdziecie trzy różne wersje: pobudzający z olejkiem kukui, energizujący z olejkiem z papai oraz orzeźwiający z olejkiem z cytryny. Każdy z nich brzmi kusząco ;) Wszystkie mają pojemność 30 ml i w zależności od drogerii kosztują gdzieś pomiędzy 10,00 zł a 15,00 zł. Aluminiowe tubki, do których zostały wciśnięte po same brzegi, są niewielkiej wielkości, przez co wyglądają jakoś tak sympatycznie i uroczo :D A ponadto zmieszczą się nawet w malutkiej torebce. Szatę graficzną też mają fajną i przyjemną dla oka. Zakończone są plastikową nakręteczką, na której można stabilnie postawić opakowanie z kremem na biurku, szafce, czy w łazience. W składzie tych kremów nie znajdziecie olejów mineralnych, parabenów ani sls. 
Pobudzający krem do rąk Evree ma gęstą i treściwą formułę, która mnie skojarzyła się z konsystencją maseł do ciała. Bardzo dobrze rozprowadza się po skórze, lekko się po niej ślizgając. Krem wchłania się błyskawicznie i nie pozostawia na skórze lepkiej warstewki, tylko taką bardzo delikatną, ochronną. Krem do rąk ma pistacjowy kolor, a także egzotyczny, rześki zapach. Wystarczy jego niewielka ilość, aby poczuć jak zaskakująco dobrze potrafi zatroszczyć się o skórę dłoni. Już jedno użycie kremu Evree potrafi sprawić, że skóra jest momentalnie nawilżona, odżywiona i zregenerowana. I nie jest to uczucie powierzchowne, ale wyczuwalne jeszcze długo po nałożeniu kremu. Zmęczonym dłoniom przynosi ukojenie i w widoczny sposób poprawia ich kondycje. Kosmetyk ten pozwala również skórze odzyskać elastyczność, miękkość oraz gładkość. Po zaaplikowaniu kremu, dłonie wyglądają na wypielęgnowane, zadbane, mimo ciężkich warunków, na które też są ostatnio wystawione, i aż chce się je pokazywać światu :) 

20:24:00

Kolejny post o kosmetykach Oriflame :)

Kolejny post o kosmetykach Oriflame :)
W styczniu po wielu, wielu latach przerwy po raz pierwszy zamówiłam kilka kosmetyków z katalogu Oriflame. Były to: szampon do włosów, krem do rąk, peeling do ciała, pomadka do ust oraz puder do twarzy i o wszystkich napisałam kilka słów recenzji- zainteresowanych odsyłam do tego wpisu :) W lutym złożyłam kolejne zamówienie i w dzisiejszym poście podzielę się z Wami swoimi wrażeniami o: żelu pod prysznic, podkładzie, musie do ust, perfumach oraz tuszu do rzęs. Zróbcie sobie herbaty i rozsiądźcie się wygodnie, bo nie będzie to krótki tekst :) 
Giordani Gold to podkład, który zaskoczył mnie tak bardzo, że aż wyskoczyłam z butów z wrażenia! :P Mam tak, że do niektórych kosmetyków podchodzę trochę jak pies do jeża, mimo iż jednocześnie pokładam w nich niemałe nadzieje. Dokładnie tak samo miałam w przypadku tego podkładu od Oriflame. Z jednej strony chciałam, aby sprawdził się super, z drugiej jednak uważałam, że nie będzie z tego miłości. A miłość jest i to ogromna :D Kosmetyk znajduje się w ciężkiej, szklanej buteleczce, która zakończona jest złoto- czarną nakrętką z pipetką. Całość prezentuje się klasycznie i elegancko. Podkład dostępny jest w pięciu odcieniach, ja posiadam kolor Vanilla, który został stworzony z myślą o mojej skórze. W trakcie aplikowania na skórę wydaje się być nieco zbyt jasny, ale w ciągu kilku minut delikatnie utlenia się, dopasowując się tym samym do kolorytu mojej twarzy. W ciągu dnia podkład już nie ciemnieje, nie ściera się, wygląda bardzo naturalnie. Używam go każdego dnia i nie zaobserwowałam, aby negatywnie wpłynął na stan mojej cery. Nie może pochwalić się mocnym kryciem, jest ono raczej średnie, za to jest fantastycznie trwały. Moją mieszaną cerę matuje na kilka godzin, potem muszę go przypudrować lub użyć bibułki matującej, ale dla mnie nie jest to wada, bo każdy podkład prędzej czy później muszę potraktować pudrem. Podkład jest bardzo lekki i rzadki, dlatego używając go muszę uważać, aby gdzieś mi nie skapnął i nie pobrudził ubrania. Aplikuję go gąbeczką- nie próbowałam innych metod nakładania go na twarz, bo ta sprawdza się u mnie bardzo dobrze. Podkład Giordani Gold jest bardzo wydajny, mnie wystarcza pół pipety na dokładne rozprowadzenie go po skórze twarzy. Jedyne co mi przeszkadza w tym podkładzie to perfumowany zapach, który jest mocno wyczuwalny i duszący podczas aplikowania. Mógłby być też nieco tańszy, bo 30 ml podkładu kosztuje 69,90 zł. Jednak z drugiej strony uważam, że jest wart tych pieniędzy. 
Lekki mus do ust The One kosztuje 42,90 zł, ale często jest w promocji. Występuje w 8 przepięknych odcieniach, dlatego wybranie jednego konkretnego koloru stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie ;) Ostatecznie zdecydowałam się na Strawberry Cake, czyli po prostu różowy, który nie jest zbyt przesłodzonym odcieniem. Opakowanie musu jest solidne, szczelne, a także bardzo ładne i eleganckie samo w sobie- połączenie srebra i różu zawsze dobrze wygląda :), a dołączona pacynka jest bardzo wygodna i higieniczna, a poza tym nie nabiera zbyt dużo produktu. Formuła musu jest aksamitna i lekko rozprowadza się po ustach. Do ewentualnych poprawek nie potrzebne jest nawet lusterko, bo nie jest do kosmetyk, którym można zepsuć makijaż ust. Ten produkt do ust nadaje im delikatnego koloru, pokrywając je lśniącą warstewką. W musie nie są zanurzone żadne drobinki rozświetlające, co wielu osobom może odpowiadać. Dla mnie jest to produkt pomiędzy błyszczykiem, a pomadką. Od błyszczyka pożyczył sobie lekkość i połysk, a pomadce skradł trwałość oraz krycie. Musu praktycznie nie czuć na ustach, jest tak lekki. Poza tym nie skleja warg, za co ma u mnie dodatkowy plusik. Mus od Oriflame nie jest wymagającym produktem, aby ładnie się prezentował nie potrzebuje perfekcyjne zadbanych ust. Nie podkreśla suchych skórek, nie ma też tendencji do wylewania się poza ich kontur warg.
Szczoteczka tuszu do rzęs The One jest dla mnie taka rozczochrana i pokręcona :P Zdjęcie może tego tak nie oddaje, ale uwierzcie mi na słowo, że w życiu nie widziałyście bardziej potarganej szczoteczki :P Włoski są nieregularne, a ułożone zostały spiralnie. Szczoteczka jest wygodna w używaniu, dobrze mi się nią manewruje koło oka. Dla mnie jednak tusz ten ma zbyt mokrą konsystencję, przez co rzęsy nie są ładnie rozczesane, tylko sklejone. Myślałam, że z czasem maskara podeschnie, ale ona jak na złość nie chce zmienić swojej konsystencji. Tusz ma czarny kolor, ale nie jest on zbyt mocny i intensywny, dlatego moim zdaniem, jest to kosmetyk dobry do używania na co dzień. Bardzo ładnie podkręca i wydłuża rzęsy, ale wymaga, aby inną szczoteczką je rozczesać i rozdzielić. Tusz może jednak pochwalić się zaskakującą trwałością, a ponadto tym, że nie pozostawia grudek, nie rozmazuje się ani nie osypuje, a wieczorem bez problemu poddaje się demakijażowi. Jego zaletą jest również to, że nie podrażnia, nie uczula, nie powoduje łzawienia ani szczypania oczu. Ma pojemność 8 ml i kosztuje 39,90 zł. 
W kwestii perfum jestem monotematyczna. Mam ulubione zapachy, których używam od lat i rzadko decyduje się na coś nowego. W tym roku jednak zaryzykowałam i zakupiłam perfumy z katalogu kosmetycznego, kierując się tylko i wyłącznie ich opisem oraz wyglądem buteleczki :P Przyznajcie same, flakon So Fever Her przykuwa wzrok swoim fantazyjnym kształtem. Szklana buteleczka jest trochę taka zakręcona ;), ale nadal elegancka, szykowna i stylowa. Naprawdę ładnie prezentuje się na toaletce :) Zakończona jest pozłacanym, niewielkim atomizerem, który po naciśnięciu aplikuje na skórę obfitą, pachnącą mgiełkę. Flakon ma pojemność 50 ml i kosztuje 109,90 zł. So Fever Her to zapach niebanalny, intensywny i śmiały. W woni tych perfum wyraźnie czuć wanilię połączoną z czarną porzeczką, zaś w tyle przebijają się kwiatowe nuty oraz drzewo sandałowe. Zakwalifikowałabym ten zapach do grona nieco cięższych, orientalnych perfum, które dla mnie są świetne na wieczorne wyjścia lub na zimowe dni, bo mają w sobie coś rozgrzewającego, intrygującego, skupiającego na sobie uwagę wszystkich wokół. To nie są lekkie, rześkie perfumy, dlatego też myślę, że wiosną lub latem nie będę ich używać, bo mogą okazać się zbyt przytłaczające. So Fever Her to zapach, który trochę przypomina mi Black Opium. Tak jak te perfumy od Yves Saint Laurent, So Fever Her ma w sobie coś magnetycznego, zmysłowego i zadziornego. To też nie jest zapach dla grzecznej, skromnej dziewczynki, tylko dla świadomej siebie, pewnej kobiety. Perfumy z katalogu Oriflame zaskoczyły mnie swoją trwałością. Używam ich rano, tuż przed wyjściem do pracy, a późnym popołudniem są nadal wyczuwalne na skórze.
Żel pod prysznic Discover New Zealand to tylko jeden z wielu żeli, które można znaleźć w katalogach Oriflame. Skusiłam się akurat na ten, albowiem moją uwagę zwrócił jego piękny, lazurowy kolor :P Butelka o pojemności 250 kosztuje 14,90 zł, ale w katalogu 03-2018, z którego zamawiałam żel jego cena była chyba o połowę niższa. Ogólnie w linii Discover naliczyłam 9 wersji zapachowych- w aktualnym katalogu 04-2018 ( ważny jest do 19 marca ) cztery z nich są akurat w promocji i kosztują 9,99 zł. Butelka jest bardzo leciutka i wygodna w codziennym użytkowaniu. Bardzo podoba mi się zapach tego żelu, który ma w sobie coś z kwasowości kiwi, słodyczy jabłka i świeżości kwiatów. Taka mieszanka to prawdziwa rozkosz dla zmysłu powonienia. Dlatego strasznie żałuję, że nie utrzymuje się na skórze... Żel fajnie pieni się w kontakcie z wodą, jest łagodny dla skóry i nie powoduje jej wysuszenia. Bardzo dobrze oczyszcza i odświeża skórę, a jego orzeźwiający zapach pobudza do działania :) W moich oczach żel pod prysznic od Oriflame jest w porządku, ale nie mogę napisać, że czymś mnie zaskoczył w swoim działaniu. 
Reasumując, najlepszym kosmetykiem z przedstawionej dzisiaj piątki jest zdecydowanie podkład Giordani Gold, którego używanie to dla mnie sama przyjemność. Równie mocno jestem zadowolona z perfum So Fever Her, które zaskoczyły mnie nietuzinkowym zapachem oraz trwałością. Mus do ust nie tylko pięknie wygląda na ustach, ale też dba o to, aby były nawilżone i gładkie. Żel pod prysznic charakteryzuje się cudownym zapachem, ale na tle tych drogeryjnych nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, taki zwykły kosmetyk myjący, jakich pełno. Zawiodłam się trochę na tuszu do rzęs, który dla mnie ma zbyt mokrą konsystencję, przez co zamiast rozczesywać, skleja rzęsy. A jakie są Wasze doświadczenia z kosmetykami Oriflame?

09:24:00

Shiny Box "Love" i "Create Your Style"

Shiny Box "Love" i "Create Your Style"
Luty, ze względu na Walentynki, to miesiąc, który zawsze będzie mi się kojarzył z czerwonym kolorem, serduszkami i miłością odmienianą przez wszystkie (nie)znane języki świata ;) Shiny Box ma podobny tok myślenia, co ja, bo szata graficzna lutowego pudełka ma wszystkie wymienione przeze mnie elementy: czerwień, serduszka i wielki napis "love". Czy jego zawartość jest tak samo walentynkowa? Zaraz się o tym wszyscy przekonamy.
W tym malutkim kartonowym pudełeczku schowane są dwie buteleczki, każda o pojemności 5 ml, czyli tak na jedno lub dwa użycia. Tworzą one mini zestaw do pielęgnacji skóry normalnej i mieszanej "I want", który opisany został w ulotce jako "travel size" i którego cena to tylko 95 gr. Dla mnie taka cena to szok. W jednej buteleczce jest tonik nawilżający, w drugiej emulsja, też nawilżająca. Wykonane są z twardego tworzywa i o ile tonik z łatwością można przelać na wacik, o tyle wydobycie emulsji graniczy z cudem. Oba kosmetyki mają podobne zapachy, jakby ziołowe. Są to kosmetyki, które nie zawierają parabenów, sztucznych zapachów i barwników. Regenerująca maska do włosów Flos-Lek to dermokosmetyk wymienny 1 z 7. Pozostałe to szampon do suchych i zniszczonych włosów, kolejny tym razem zapobiegający wypadaniu włosów, serum multifunkcyjne do włosów, kuracja intensywnie regenerująca oraz druga zapobiegająca wypadaniu włosów, a także maska wzmacniająca. Gdyby trafił mi się jakikolwiek inny produkt z wyżej wymienionych, byłabym tak samo zadowolona jak z posiadanej maski, bo każdy znalazłaby u mnie zastosowanie. Razi mnie tylko trochę różnica cen poszczególnych kosmetyków, które znacząco wpływają na wartość boxa, bo obie kuracje mają kosztować 79,99 zł, a serum tylko 14,99 zł... Cena maski, którą mam to 24,99 zł. Moim zdaniem, ceny kosmetyków wymiennych powinny oscylować w podobnych kwotach, plus minus parę złotych różnicy, a nie kilkadziesiąt. 
Moja reakcja na kolor matowej pomadki w płynie od Smart Girl Get More była niecenzuralna, dlatego wybaczcie, że jej nie przytoczę :P A to dlatego, że trafił mi się odcień 06 Berry Me, czyli burgund, który jest najciemniejszym kolorem spośród dostępnych. Jest też najmocniejszym odcieniem w mojej kosmetyczce ;) Mnie bardzo podobają się tak bardzo podkreślone usta, ale moje są duże oraz pełne i mam wrażenie, że jak pomaluje je na tak ciemny kolor, jaki ma ta pomadka, to będzie widać tylko je :P Może kiedyś się przekonam do takich odcieni na ustach, ale na razie szminka ta będzie leżeć nieużywana, chociaż obietnice producenta brzmią obiecująco: silna pigmentacja, matowe wykończenie, intensywność koloru i trwałość, nawet podczas posiłków. Obok pomadki leży brązujący puder do twarzy i ciała Smart Girls Get More, który jest prezentem dla ambasadorek Shiny Box. Jak dla mnie jest bardzo duży, bo mam wagę 17 g. Podzielony jest na dwie części: matową oraz taką w kolorze starego złota z rozświetlającymi drobinkami. Nie jest mocno napigmentowany, ale przyjemnie i lekko rozprowadza się po skórze. Ja jednak już od dawna nie używam bronzerów, więc muszę znaleźć mu nową właścicielkę ;) Na zdjęciu widzicie jeszcze wodę micelarną Kueshi, która ma pojemność 100 ml. Otrzymały ją klientki, których lutowy Shiny Box był przynajmniej drugim w subskrypcji lub w pakiecie. Kosmetyki do demakijażu schodzą u mnie jak woda, więc i tę wodę micelarną na pewno zużyję. Ma bardzo ładny, subtelny zapach. Z informacji w ulotce wyczytałam, że ma oczyszczać skórę, uspokajać oraz nawilżać, a polecana jest do każdego rodzaju skóry i wieku. 
Ochronny krem do rąk CleanHands poszedł w ruch zaraz po otwarciu pudełka :D Ja w tym roku mam jakąś manię kremowania dłoni, więc każdy kolejny produkt do ich pielęgnacji cieszy mnie niezmiernie. Ten od CleanHands jest nawilżająco- antybakteryjny, ma prawie niewyczuwalny kremowy zapach i lekką formułę, która wchłania się zaraz po zaaplikowaniu. Fajnie nawilża dłonie, zmiękcza i wygładza. Tubka z kremem ma pojemność 75 ml i jest bardzo praktyczna oraz wygodna w używaniu. Najdroższym, ale też najbardziej kontrowersyjnym produktem z całego pudełka jest suplement diety Therm Line Fast, dla kobiet dążących do szybkiej redukcji wagi ciała. Pomijam fakt, że nie wszyscy wszystko mogą łykać, ale nie każdy ma problemy z wagą, a nawet jeśli ktoś chce zrzucić kilogram lub dwa, to nie musi chcieć się wspierać tabletkami. Moim zdaniem, tego typu produkty nie powinny znajdować się z boxach. Jeśli ktoś ma potrzebę ich zażywania, to niech kupi sobie je sam. Tak się złożyło, że jakiś czas temu sama kupiłam sobie jedno opakowanie suplementu Term Line ( spuśćmy zasłonę milczenia na to, że brałam je może przez aż trzy dni ;), więc w moim przypadku obecność tabletek w wersji Fast aż tak mnie nie razi. Ale gdybym była szczuplejsza i ich nie potrzebowała, to byłabym już innego zdania. 
Kolagenowa maseczka malinowa Purederm oraz regenerująca maseczka na naczynka Tołpa to produkty pełnowymiarowe, chociaż w saszetkach. Pierwsza z nich jest w płachcie, druga ma postać gęstego kremu. Maseczka malinowa ma zmiękczyć, odżywić skórę oraz pozostawić ją miękką, odświeżoną i nawilżoną. Maseczka z serii Green od Tołpy ma odżywiać skórę, redukować zaczerwienia oraz łagodzić podrażnienia. Ja problemów z naczynkami nie mam, ale moja mama już tak, dlatego ta maseczka powędruje do niej. Malinową sobie zostawię, ale wykorzystam ją dopiero po tym całym zamieszaniu z urządzaniem mieszkania i przeprowadzką :) Maseczki super rzec, jednak w następnym pudełku nie chciałabym znaleźć praktycznie dwóch takich samych produktów. 
Bergamo to koreańska marka kosmetyków, którą znajdziecie w Hebe. W lutowym Shiny Box'ie znalazłam dwie próbki dwóch różnych kosmetyków, które mają być upominkami. W następnym pudełku fajnie było znaleźć pełnowymiarowy produkt tej marki, jakikolwiek nawet, bo trochę poczytałam o tej marce i jej obietnice brzmią zachęcająco ;) W różowej saszetce jest serum ze śluzem ślimaka, który znany jest ze swoich właściwości opóźniających starzenie się skóry. Kosmetyk ten ma odżywiać, nawilżać i regenerować skórę. Srebrna saszetka skrywa krem przeciwzmarszczkowy z formułą DNA. Ma zapewnić skórze intensywne nawilżenie, poprawę gęstości i gładkości. 
Same widzicie, że zawartość lutowego Shiny Box'a nie za wiele ma wspólnego z Walentynkami. A ja chciałam konfetti z serduszek, dużo różu i czerwieni no i żeby ogólnie było tak trochę słodko- pierdząco :P A z pudełka w Dzień Zakochanych wpisuje mi się jedynie pomadka, ewentualnie maseczki, które można wykonać przed randką ;) Myślę, że pudełko "Love" nie jest ani najgorszym ani najlepszym boxem. Bo chociaż krem do rąk, woda micelarna i maska do włosów to są bardzo fajne kosmetyki, to jednak trochę za dużo produktów w saszetkach, nie wspominając już o mocno dyskusyjnych tabletkach na odchudzanie. Moim zdaniem, lutowe pudełko wypadło średnio, ale dużo zyskuje dzięki drugiemu box'owi, które otrzymałam, czyli Create Your Style, a które to zostało stworzone z okazji 120-lecia marki Schwarzkopf.
Na tym zdjęciu pokazuje akurat dwa kosmetyki z boxa, które raczej pójdą w świat, ale pozostała czwórka zostanie już ze mną :D Raczej, bo jeszcze nie wiem co zrobić z produktem, który został nazwany makijażem do włosów w spray'u ;) Pomówmy jednak najpierw o żelowej trwałej koloryzacji #PureColor. To nic innego jak farba do włosów, a że ja swoich nie farbuję, to jest to dla mnie produkt po prostu niepotrzebny. Nie widzę sensu trzymać go na czasy, kiedy to zacznę eksperymentować z kolorami na głowie, niech ucieszy kogoś innego ;) Tym bardziej, że jest to coś innego niż tradycyjna farba, bo oprócz tego, że ma postać żelu, to zawarte w niej ekstrakty z kaktusa oraz aloesu mają utrzymać nawilżenie włosów po ich koloryzacji. W pudełku można było znaleźć 1 z 6 odcieni ( ja mam kolor nazwany "prażonym kakao" ), ale w drogeriach jest ich aż 20! Live Color Spray, czyli makijaż do włosów, to kosmetyk, co do którego nie jestem jeszcze pewna. Zostawić go czy nie zostawić? Waham się, bo chociaż jest to produkt do koloryzacji włosów, to można go zmyć już po jednym umyciu szamponem. Na tubce znajduje się podglądowy efekt koloryzacji, jaki można uzyskać aplikując go na jasnych, a jaki na ciemnych włosach. Wynika z niego, że na moich brązowych włosach powinnam uzyskać efekt jakby mocnej czerwieni, prawie bordo :P Może więc zaszaleje sobie w wakacje? Jakby co, to będę myć włosy tak długo, aż spłuczę koloryzację w całości :P
Moje włosy bardzo się lubią z produktami Gliss Kur, dlatego bardzo ucieszyła mnie obecność odżywki Supreme Lenght do włosów długich, skłonnych do zniszczeń z rozdwajającymi się końcówkami. Z tego co wyczytałam na ulotce z tyłu opakowania, odżywka ma przede wszystkim ułatwiać rozczesywanie oraz dodać włosom sypkości. Bardzo podoba mi się szata graficzna tubki, ten intensywny i mocny odcień różu, od którego trudno oderwać wzrok. Ponadto fenomenalnie pachnie, tak słodko i cukierkowo. Suchy szampon Got2b to jedyny produkt z pudełka, który nie jest pełnowymiarowym. Ma pojemność 100 ml, czyli połowę standardowego opakowania. Jest to kosmetyk, który już raz pojawił się w jednym z Shiny Box'ów. Udało mi się już zużyć jedno opakowanie tego suchego szamponu. Ogólnie jest w porządku, ale trochę daleko mu do moich ulubieńców Batiste. Odświeża włosy, ale mam wrażenie, że efekt ten utrzymuje się krótko i troszkę wysusza włosy. Nie mniej jednak i tak zużyje go do samego końca.
Szampony Schauma lubi mój mąż, więc gdy przeglądałam przy nim zawartość pudełka Create Your Style od razu zapowiedział mi, że ten szampon z serii Nature Moment to on sobie weźmie :P Jeszcze nie wiem czy mu go dam, bo rozkosznie pachnie i ma bardzo ładne opakowanie :D Jeśli jeszcze dobrze sprawdzi się na moich włosach, to powiem ślubnemu, że ewentualnie może go używać ze mną na spółkę :P Szampon przeznaczony jest do suchych włosów i jego zadaniem jest zapewnienie im natychmiastowego nawilżenia, a dodatkowo jeszcze zmiękczenia i wygładzenia. Nie zawiera silikonów ani barwników, a jego formuła została wzbogacona wodą kokosową oraz kwiatem lotosu. Ma być dobrze tolerowany przez skórę głowy. Ostatnim produktem z pudełka jest lakier do włosów Taft, który ma przeciwdziałać ich puszeniu się. Dla mnie lakier ma przede wszystkim utrwalać fryzurę bez sklejania włosów. Od gładkości, nawilżania, niwelowania puszenia się mam cały sztab maseczek, odżywek, olejków, itp. Wiecie, że lakierów do włosów używam rzadko, ale zawsze mam jakiś pod ręką, bo nigdy nie wiadomo kiedy moja fryzura będzie potrzebowała ujarzmienia ;) A z tego co słyszałam, lakiery Taft cieszą się dobrą opinią. 
Z tego co widziałam, pudełko Create Your Style jest jeszcze dostępne na stronie Shiny Box. Standardowa jego cena to 49,00 zł z wliczoną już wysyłką kurierem. Moim zdaniem jest to atrakcyjna cena, bo wartość produktów z pudełka to ponad 100, 00 zł! 

16:56:00

Nowości kosmetyczne w lutym

Nowości kosmetyczne w lutym
Myślałam, że skoro luty jest najkrótszym miesiącem w całym roku, to przybędzie mi mniej kosmetyków niż w styczniu, których przypomnę było prawie 40! Jak się okazało, czcze były me nadzieję, bo w minionym miesiącu schronienie w mojej kosmetyczce znów znalazło ponad trzydzieści produktów :P I już teraz mogę Wam również powiedzieć, że marzec może też być tak obfity w nowości kosmetyczne, bo już udało mi się popełnić pewne zakupy ;)
Z tego co pamiętam jakoś na początku lutego sklep internetowy Skin79 obniżył ceny swoich kosmetyków o 20%. Niemała gratka dla fanek koreańskiej pielęgnacji, do których też mogę się zaliczyć ;) Nie jestem jakoś zagorzałą miłośniczką azjatyckich produktów, ale doceniam je w swojej pielęgnacji. Skorzystałam więc z okazji, ale zamiast kosmetyków typowo pielęgnacyjnych, kupiłam dwa kremy BB, bo już od dawna chciałam przekonać się na własnej skórze czy są tak dobre, jak je wszyscy wkoło zachwalają. Mój wybór padł na Super+ Beblesh Balm oraz na Intense Classic Balm. Oba te kremy kosztowały mnie około 110,00 zł. W standardowej cenie sam krem w pomarańczowym opakowaniu kosztuje 99,00 zł, więc same przyznacie mi rację, że opłacało się skorzystać z tej promocji ;) 
Wiecie, że peelingi do ciała Organic Shop bardzo lubię i miałam już chyba wszystkie dostępne wersje zapachowe. Dowody na to znajdziecie w praktycznie co drugim denkowym poście ;) I mimo iż rzadko kupuję ten sam kosmetyk po raz kolejny, zwłaszcza taki do pielęgnacji ciała, to scruby Organic Shop tak sobie upodobałam, że drugi raz kupiłam wariant o pomarańczowym zapachu. W Biedronce, gdzie swego czasu dostępne były produkty marki, w atrakcyjnej cenie były również balsamy do ciała, dlatego wzięłam aż dwa: krem o zapachu japońskiej kamelii oraz mus o aromacie truskawkowego jogurtu. Jestem ciekawa czy okażą się tak fantastyczne, jak peelingi. 
Dzień przed Walentynkami dostałam maila od Kontigo, abym następnego dnia wypatrywała kuriera, który będzie miał dla mnie drobny upominek. Totalnie mnie zaskoczyła ta wiadomość, bo w najśmielszych snach nie spodziewałam się takiej niespodzianki i nie mogłam w to uwierzyć aż do chwili, w której kurier faktycznie zapukał do moich drzwi z przesyłką :D W środku znalazłam olejek do włosów Biolove oraz matową pomadkę do ust w kredce Moov w mocno fioletowym odcieniu, a także smycz na klucze i kilka krówek. Kontigo musi mnie naprawdę kochać, skoro mnie tak rozpieszcza :D Olejek fajnie pachnie, a nieoczywisty kolor pomadki bardzo mi się podoba, ale nie wiem czy mam tyle odwagi, by pomalować nią usta :D 
W lutym otrzymałam propozycję przetestowania maseczek Initiale Botanica z limitowanej edycji. Są to maseczki typu peel- off. Wersja "Kwiaty polne" ma oczyszczać skórę, łagodzić podrażnienia oraz rozjaśniać przebarwienia. Pod spodem jest maseczka "Czerwone owoce", której zadaniem jest wygładzić, ujędrnić i zregenerować skórę. Chwilowo nie mam czasu na maseczki, bo po południa spędzam albo w mieszkaniu kładąc gładź, sprzątając lub malując ściany albo jeżdżąc po sklepach i zamawiając meble, dodatki, itp., ale gdy już się przeprowadzimy wtedy nadrobię wszystkie maseczkowe zaległości :D A tak na marginesie, czy tylko ja jestem pod wrażeniem rysunku kobiet w kwiecistych sukniach, które zdobią kartoniki z maseczkami?
W moje ręce znów wpadł katalog Oriflame, więc zamówiłam sobie co nieco ;) A co sobie będę żałować :P Tym razem wybrałam tusz do rzęs, który ma taką fajną poczochraną szczoteczkę; lekki mus do ust w różowym kolorze, podkład w odcieniu Vanilla, który mam nadzieję będzie odpowiedni do mojej skóry, pięknie pachnący żel pod prysznic oraz perfumy w fikuśnym flakonie o intrygującym zapachu. 
Pod moim miejscem pracy, w budynku na parterze, znajduje się stowarzyszenie zajmujące się niepełnosprawnymi dziećmi. Od czasu do czasu otrzymuje ono różne rzeczy od sponsorów, które może spieniężyć, a zebrane fundusze przeznaczyć, np. na zakup materiałów wspomagających rozwój podopiecznych lub na zorganizowanie dla nich wycieczki. W lutym stowarzyszenie to otrzymało między innymi kosmetyki O'Herbal, konkretniej widoczne na zdjęciu szampon oraz żel pod prysznic. Razem z koleżankami z pracy wykupiłyśmy wszystkie, jakie tylko były, bo jak dobrze wiecie warto pomagać. Nawet takie drobne gesty mogą dla kogoś wiele znaczyć. 
W tym samym budynku co moja praca jest też apteka ;) A w niej są kosmetyki :P Będąc więc ostatnio po tabletki na bolące gardło skusiłam się promocję "3 za 2" na produkty marki Botame Face. Kupiłam dwa hydrolaty, z nagietka oraz z oczaru wirginijskiego, a także peeling do twarzy z mango. Nie wiem jak Wy, ale ja nigdy wcześniej nie miałam żadnego kosmetyki tej marki, wcześniej nawet nigdzie jej nie spotkałam. W lutym w Rossmannie byłam tylko raz, bo mąż chciał skorzystać z promocji 2+2 na męską pielęgnację ;) Czekając aż coś sobie wybierze przechadzałam się pomiędzy regałami i chociaż kusiło mnie tyle kosmetyków, kupiłam tylko wzmacniającą odżywkę do paznokci Sallu Hansen :D Niestety, zakup ten okazał się nietrafiony, bo odżywka jest do bani...
W ostatni poniedziałek lutego dotarł do mnie Shiny Box "Love". Znalazłam w nim: regenerującą maskę do włosów Floslek, ochronny krem do rąk CleandHands, wodę micelarną Kueshi, puder brązujący oraz pomadę w płynie Smart Girls Get More, zestaw I Want do cery normalnej i mieszanej, regenerującą maskę na naczynka Tołpa, malinową maseczkę kolagenową Skin Recovery, krem do twarzy i serum ze śluzem ślimaka Bergamo oraz suplement diety Therm Line Fast. Za kilka dni pojawi się post z moimi odczuciami co do wymienionej zawartości pudełka. Będzie co czytać ;) 
Z Shiny Box otrzymałam drugie pudełko, Create Your Style, które powstało z okazji 120- lecia marki Schwarzkopf. Spakowane zostało do niego aż sześć produktów do stylizacji i pielęgnacji włosów: odżywka Gliss Kur, lakier Taft, szampon Schauma, farba do włosów Pure Color, suchy szampon Got2b oraz kosmetyk, który nazwany został makijażem do włosów w spray'u Live ;) 

Czy tylko mi już zaczyna brakować miejsca na kolejne kosmetyki :P?

19:18:00

Recenzja: Antybakteryjny żel do mycia Normacne Preventi od Dermedic

Recenzja: Antybakteryjny żel do mycia Normacne Preventi od Dermedic
Obietnice producenta:
Żel do skóry tłustej i miesznaje działa antybakteryjnie oraz skutecznie usuwa wszelkie zanieczyszczenia, nie powodując podrażnień. Reguluje pracę gruczołów łojowych, zapobiegając tworzeniu nowych zmian trądzikowych. Ma właściwości antyseptyczne (zapobiegające zakażeniom), a regularnie stosowany przywraca skórze zdrowy wygląd. 


Żel ma pojemność 200 ml i jest dostępny w aptekach za około 15-20 zł
Moim zdaniem:
O marce Dermedic pisałam już kilka razy. Jej kosmetyki znam od paru miesięcy i jeszcze nie trafiłam na taki, który się nie sprawdził lub zaszkodził mojej skórze. Jeden nawet znalazł się wśród moich ulubieńców 2017 roku ;) W swoim szerokim asortymencie marka posiada produkty przeznaczone do różnych typów cery, w tym linię Normacne, która stworzona została z myślą o osobach takich jak ja, czyli borykających się z problemem niedoskonałości skóry, która jest tłusta lub mieszana. W skład serii wchodzi osiem kosmetyków. Wśród nich jest antybakteryjny żel do mycia twarzy, o którym będzie dzisiejsza recenzja. 
Opakowanie z żelem to poręczna, plastikowa butelka w zielonym kolorze o pojemności 200 ml z wygodną, higieniczną pompką. Niestety, przy pierwszy lub drugim użyciu spadła mi z półeczki pod prysznicem i pompka odpadła... Teraz korzystanie z żelu Dermedic jest nieco uciążliwe... Ten jeden czy dwa razy pompka działa bez zarzutu, dozując wystarczającą ilość kosmetyku. Teraz leję na oko, więc czasami przeleje mi się więcej niżbym chciała. Żel jest przezroczysty i ma przyjemnie odświeżający zapach z miętową nutą. Ma typowo żelową konsystencję, jest przezroczysty, dobrze się pieni i lekko rozprowadza się po skórze. 
Kosmetyk myjący od Dermedic nie zawiera alkoholu, jednak dość wysoko w składzie ma SLS. Mój stosunek do nich jest obojętny, ale wiem, że niektóre z Was unikają kosmetyków z nimi w składzie. Aktywne składniki wykorzystane w tym żelu to chlorofil oraz cynk i wyciąg z zielonej herbaty, które znane są ze swoich właściwości ściągających, antybakteryjnych i przeciwzapalnych. Cały skład produktu prezentuje się następująco: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Coco-Glucoside, Cocamidopropyl Hydroxysultaine, Glycerin, Camelia Sinensis Leaf Extract, Zinc PCA, Iodopropynyl Butylcarbamate, PEG-120 Methyl Glucose Trioleate, Parfum, Citric Acid, Cl 75810.
Żelem nie myję tylko skórę twarzy, ale też szyję i dekolt. Pianę, która tworzy się w kontakcie z wodą, pozostawiam na kilka chwil na skórze, aby dogłębnie się oczyściła. Zaczęłam robić tak z każdym żelem do mycia twarzy, przez co często mam wrażenie, że skóra jest tak czysta, że aż zaczyna oddychać- gdyby mogła to nawet pełną piersią :D Żel nie podrażnia ani nie wysusza skóry, ale po zmyciu czuję, że potrzebuje kremu nawilżającego, bo jest lekko ściągnięta. Jest jednocześnie łagodny, ale skutecznie oczyszcza skórę z resztek makijażu oraz wszystkich nagromadzonych zanieczyszczeń. Zaraz po umyciu skóra jest odświeżona, matowa, lekko napięta i wygląda zdrowo. Systematyczne mycie twarzy antybakteryjnym żelem Dermedic nie zmniejszyło grudek, które uparcie tkwią na mojej skórze twarzy, ale nie mam mu tego za złe, bo nie jest jedynym kosmetykiem, który sobie z nimi nie poradził. 
Podsumowując, polubiłam ten żel za to, że bardzo dobrze oczyszcza moją skórę, nie podrażniając jej. Nie przeszkadza mi lekkie uczucie ściągnięcia, albowiem nie jest ono uciążliwie, poza tym znika zaraz po zaaplikowaniu kremu. Odpowiada mi też jego zapach. Myślę, że to samo mogłabym napisać również o opakowaniu z pompką, gdyby nie fakt, że popsułam je zaraz na początku znajomości z żelem :P

16:13:00

Lutowy projekt denko

Lutowy projekt denko
Mimo iż luty jest najkrótszym miesiącem, to w tym roku jakoś wyjątkowo mi się dłużył. Dlatego cieszę się, że jest już marzec, bo to oznacza, że: jest bliżej do wiosny, do moich urodzin, do Wielkanocy i do naszej przeprowadzki :D Zanim jednak to wszystko nastąpi, wróćmy jeszcze na chwilę do lutego i do kosmetyków, które udało mi się zużyć w tym miesiącu. 
Płynu micelarnego z Garniera ( 1 ) zużyłam już tyle opakowań, że nie umiem ich nawet wszystkich zliczyć. To mój pewniak, który bardzo dobrze domywa każdy makijaż, nawet mocny i wodoodporny. Nigdy mnie nie zawiódł, nie podrażnił ani nie uczulił. Oczyszczający żel węglowy do mycia twarzy Bielenda ( 2 ) zaskoczył mnie swoim zapachem. Nie wiem czemu, ale oczekiwałam niezbyt przyjemnego, węglowego zapachu, a dostałam cudowny, cytrusowy aromat, który mogłabym wąchać i wąchać bez końca :D Początkowo myślałam również, że czarna jest butelka z produktem, a nie on sam :P Ku memu zaskoczeniu, żel świetnie spisał się na mojej problematycznej cerze. Po każdym użyciu była porządnie oczyszczona, lekko napięta, nawilżona. Po tym żelu mam chęć poznać pozostałe kosmetyki z węglowej linii marki. A tak na marginesie, mówiłam Wam już, że Bielenda mnie coraz bardziej zaskakuje i to w pozytywnym znaczeniu tego słowa? Serum do rzęs Eveline ( 3 ) wykorzystałam jako bazę pod tusz do rzęs. Kosmetyk wydłuża rzęsy, wzmacnia je oraz lekko podbija kolor niektórych maskar. Matową pomadkę do ust Golden Rose ( 4 ) musiałam wyrzucić, bo choć ma piękny kolor, to po nałożeniu na ustach zachowywała się okropnie. Już kilka minut po nałożeniu twardniała i pękała oraz odchodziła od ust. Fuj, coś okropnego! Wodę różaną Make Me Bio ( 5 ) kupiłam na promocji w Kontigo za niecałe 10,00 zł. Spodobał mi się jej zapach, wygodne opakowanie z atomizerem rozpylającym delikatną mgiełkę, która skórze nadawała uczucie orzeźwienia, ukojenia i nawilżenia. Ostatnio widziałam, że w drogerii pojawiła się wersja z czystkiem, którą chyba w niedługim czasie sobie zakupię :) To nie tak, że w jednym miesiącu zużyłam dwa kremy pod oczy. Pietruszkowy krem pod oczy Ziaja ( 6 ) powinien znaleźć się w styczniowym projekcie denko, ale zapomniałam go tam umieścić, dlatego pojawia się w lutowym. Znalazł się w ulubieńcach w pielęgnacji twarzy minionego roku- zainteresowanych jego opisem odsyłam do tego konkretnego wpisu. Nawilżający krem pod oczy Dermedic ( 7 ) okazał się fajnym kremem, jednak dla mojej prawie trzydziestoletniej skóry pod oczami był za lekki w swym działaniu.  
Lakier do włosów Syoss ( 8 ) nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych drogeryjnych produktów do utrwalania fryzur. Miał przyjemny zapach ani nie sklejał włosów. Ot, taki przeciętniaczek, który ni ziębi ni parzy ;) Nawilżający szampon do włosów Vianek ( 9 ) pojawił się w poście z moimi zeszłorocznymi ulubieńcami w pielęgnacji włosów. Trochę za szybko się skończył. Żel pod prysznic Kamil ( 10 ) kupiłam w zestawie z kremem do rąk w Biedronce. Bardzo spodobał mi się jego zapach, kremowa konsystencja oraz to, że nie wysuszał skóry, a pozostawiał ja oczyszczoną, odświeżoną i miękką w dotyku. Kawowy wariant peelingu do ciała Organic Shop ( 11 ) nie zyskał mojej sympatii. Nie mam nic do jego działania, bo w kwestii zdzierania martwego naskórka, wygładzania i nawilżania skóry sprawdził się super, ale zapach to miał jednak paskudny. Po szampon przeciwłupieżowy Pirolam ( 12 ) sięgałam raz w tygodniu, w celach zapobiegawczych, albowiem miewam problemy z nawracającym łupieżem. 
Copyright © 2016 MintElegance , Blogger