
Nie jestem pewna czy przez tyle lat blogowania wspomniałam kiedykolwiek o tym, że pociąg do kosmetyków miałam już jako nastolatka :D A właściwie to jeszcze wcześniej, już jako mała dziewczynka, tylko wtedy podkradałam mamie kosmetyki i rozmazywałam je na dywanie :P Oj, nie raz oberwałam za to po uszach, bo moja mama nie kupowała tanich kosmetyków :P Nie wiem jak było u Was, ale kiedy ja byłam w gimnazjum wśród moich koleżanek panował szał na Avon oraz Oriflame, któremu ja także uległam i to na lata. Na studiach, dokładniej na pierwszym roku studiów, miałam nawet epizod bycia konsultantką, ale kariery, niestety, nie zrobiłam, bo większość kosmetyków i tak zamawiałam dla siebie :P Po studiach zaniechałam kupowania kosmetyków katalogowych, ale chyba tylko i wyłącznie dlatego, że wśród moich znajomych nie ma żadnej konsultantki, więc siłą rzeczy katalogu nie miałam w rękach przez kilka lat. Teraz jednak nadarzyła się okazja, aby przypomnieć sobie czy, a jeśli tak to za co, tak lubiłam zamawiać kosmetyki z katalogów :) Odświeżanie pamięci zaczęłam od marki Oriflame, z której mam obecnie pięć kosmetyków, w tym dwa do makijażu i trzy do ogólnie pojętej pielęgnacji.

Giordani Gold to seria kosmetyków, których między innymi używała moja mama. Mnie, jako małej dziewczynce, kojarzyły się wtedy z klasą, elegancją i luksusem. To chyba głównie przez te opakowania, które już wtedy były bardzo szykowne oraz dopracowane w najmniejszym szczególne. Ot, takie małe dzieła sztuki ;) Teraz ja używam kosmetyków Giordani Gold, konkretnie dwóch i są to pomadka do ust w odcieniu Lucent Pink oraz prasowany, transparentny puder do twarzy. Pomadka ma wagę 4 g i kosztuje 49,90 zł, puder waży 9 g, a kosztuje 69,90 zł. Oba kosmetyki znajdują się w złotych opakowaniach: sztyft pomadki jest cały w tym kolorze, puzdereczko z lusterkiem w połowie jest czarne. Opakowania są dobrej jakości. Po tym, w którym znajduje się pomadka wcale nie widać, że jest plastikowe, a błyszczy się tak, że widać je z daleka :D Puderniczka już raz mi upadła na kafelki ( oczywiście niechcący, żeby nie było podejrzeń :P ), ale nic się z nią nie stało, nie ma na niej nawet najmniejszej ryski. Do pudru dołączona była również gąbeczka, która wylądowała w koszu, bo jak dobrze wiecie preferuje aplikowanie pudru szerokim pędzlem. Obu kosmetyków używam głównie na co dzień, ale towarzyszyły mi także na balu, na którym byłam wraz z mężem w styczniu, więc przetestowałam je też w nieco bardziej wymagających warunkach ;)

Najbardziej polubiłam się z pomadką, która ma kilka niedoskonałości, ale mimo to jest bardzo fajna. Ma ładny, malinowy odcień, który bardzo mi się podoba. Jej konsystencja jest miękka i kremowa, dzięki czemu z lekkością sunie po ustach, pokrywając je warstewką koloru. Nie jest to matowa pomadka, po nałożeniu pozostawia na ustach delikatny, satynowy połysk. Jest tak lekka, że właściwie nie czuć, że ma się ją na ustach, a co ważniejsze nie pozostawia chemicznego posmaku. Ponadto ma ładny i delikatny zapach, który jest praktycznie niewyczuwalny. W swoim składzie pomadka ma olejek arganowy, dzięki któremu jest komfortowa w noszeniu, bo nie wysusza ust ani nie powoduje uczucia ich ściągnięcia. Dodatkowo, zawartość tego olejku sprawia, że usta są cały czas nawilżone i miękkie. Pomadka nie zastyga na ustach, nawet po kilku godzinach od zaaplikowania pozostawia po sobie ślady, np. na filiżance. Nie jest też jakoś mocno napigmentowana, ale ładnie i równomiernie pokrywa usta kolorem. Co do trwałości, to będę z Wami szczera: z jedzeniem przegrywa dość szybko i schodzi z ust poczynając od ich środka, co nie jest znów takie złe, bo szybko i nawet bez lusterka można nanieść małe poprawki.
Puder do twarzy dostępny jest w trzech odcieniach: transparentnym, który posiadam, oraz light i natural. W puderniczce osadzone jest lustereczko, więc makijaż można poprawić w każdej chwili i to bez konieczności szukania łazienki lub przeglądania się w sklepowej witrynie :P Sama nigdy nie praktykowałam tego drugiego sposobu, ale nieraz zdarzyło mi się widzieć panią, która nanosiła poprawki w makijażu przeglądając się w szybie sklepu :P Puder jest prasowany, satynowy i gładki w dotyku. Bardzo dobrze aplikuje mi się go szerokim pędzlem, ale muszę uważać, albowiem lubi się trochę pylić. Utrwala makijaż oraz matuje moją mieszaną cerę na kilka godzin. Odcień transparentny nie zmienia koloru podkładu, nie utlenia się i nie daje efektu płaskiego matu. Zapewnia naturalne wykończenie makijażu, bez podkreślania zmarszczek i suchych skórek. Ładnie wygładza skórę, nie jest ciężki ani komedogenny. Ponadto nie wysusza ani nie ściąga skóry.

Złuszczający scrub do ciała ma 150 ml i w normalnej cenie kosztuje 39,90 zł. Schowany został do plastikowego słoika z szerokim otworem, przez który łatwo można wydobyć kosmetyk. W opakowaniu wygląda na gęsty i mocno zbity, ale przy rozprowadzaniu go po ciele czuć wyraźnie, że jest to peeling z rodzaju tych delikatniejszych. Kryształki ścierające martwy naskórek nie są za ostre, ale jest ich naprawdę dużo. Można go stosować przy wrażliwszej skórze bez obawy, że ją podrażni. Jest lekko pomarańczowy, gdzieniegdzie zatopione są brązowe drobinki. Wśród składników scrubu znajdziemy między innymi olej ze słodkich migdałów oraz imbir, który w kosmetyce znany jest z właściwości tonizujących oraz antyoksydacyjnych. Peeling ma intrygujący, orzeźwiający i rześki zapach, w którym na pierwszy plan wybija się wspomniany już imbir, okraszony cytrusową nutą. Długo unosi się w powietrzu, a jeszcze dłużej czuć ten zapach na skórze. Scrub bardzo dobrze radzi sobie ze złuszczaniem martwego naskórka, pozostawiając skórę miękką oraz gładką. Po zmyciu peelingu na skórze zostaje delikatna, nietłusta, ochronna warstewka, która sprawia, że skóra jest lekko natłuszczona. Nie ma już potrzeby balsamowania skóry, bo jest odpowiednio nawilżona i odżywiona.

Ostatnio mam manię kupowania ( zużywania na szczęście też :P ) kremów do rąk, dlatego też składając zamówienie z Oriflame wiedziałam, że koniecznie muszę wypróbować jakikolwiek krem, który marka ma w swojej ofercie. Mój wybór padł na krem do rąk Praline, który ma pojemność 75 ml i kosztuje 16,90 zł. Znajduje się on w uroczej tubce, utrzymanej w pastelowych odcieniach różu i zieleni. Opakowanie tego kremu, włącznie z narysowanymi serduszkami i ozdobną czcionką, wygląda tak wdzięcznie, dziewczyńsko i przesłodko :D Tubka jest niewielka, więc bez problemu pomieści się w torebce, ale można też stabilnie ustawić ją szafce nocnej. Wykonana została z dobrego tworzywa, nie odkształca się, nie pęka, a napisy się nie ścierają. Konsystencja kremu jest bardzo lekka i wodnista. Gładko rozprowadza się po skórze, otaczając dłonie subtelną otoczką, która błyskawicznie się wchłania. Krem ma kolor leciutko różowy, ale w niektórym świetle wydaje się być delikatnie brązowy. Ma przyjemny zapach, jak dla mnie, gorzkiej czekolady, w którym wyczuwalna jest też, niestety, odrobina sztuczności. Mnie ona nie przeszkadza, ale osobom o wrażliwszych nosach już może. W moim odczuciu nie jest to krem, który sprosta dłoniom mocno wysuszonym, które potrzebują porządnego odżywienia i zregenerowania. Jest to raczej krem z rodzaju tych, które mają utrzymać skórę dłoni w odpowiedniej kondycji, zapewniając im gładkość, miękkość i pewien stopień nawilżenia. U mnie on się sprawdza, bo moje dłonie nie są szczególnie wymagające.

Szampon z pszenicą i olejem kokosowym możecie zamówić w dwóch pojemnościach: 250 ml za 17,90 zł lub 500 ml za 29,90 zł. Wlany został do przezroczystej, plastikowej butelki zamykanej na nakrętkę z klapką. Butelka jest poręczna, nie wyślizguje się z mokrych dłoni, a znajdująca się na niej nalepka nie strzępi się ani nie odkleja pod wpływem wody. Szampon ma taki sobie kolor, jakby beżowo- szary z perłowym połyskiem. Za to pachnie fenomenalnie, bo kokosowo, a bardzo dobrze wiecie, że kocham takie egzotyczne zapachy w kosmetykach :D Jest odpowiednio gęsty oraz przyjemnie się pieni. Zużyłam już chyba około pół butelki i nie zauważyłam, aby podrażnił lub wysuszył skórę głowy, nie przyczynił się też do powstania łupieżu. Jest przeznaczony do pielęgnacji suchych włosów, jednak moich nie nawilża tak, jakbym tego oczekiwała, bo po ich umyciu muszę zaaplikować olejek lub odżywkę. Szampon ogólnie rzecz ujmując dobrze myje i oczyszcza włosy z zanieczyszczeń oraz kosmetyków do ich stylizacji. Szampon nie wysusza włosów, nie robi z nich siana, nie sprawia również, że włosy się puszą bądź elektryzują.

Podsumowując, Oriflame nadal ma fajne kosmetyki, tak jak je zapamiętałam z czasów młodości. Jeju, zabrzmiało to tak jakbym była pod pięćdziesiątkę, a nie trzydziestkę :P W każdym z tych pięciu produktów , które dziś Wam pokazałam, znalazłam coś, co mi się podoba: pomadka ma piękny kolor i lekko mi się ją nosi; puder przyjemnie matuje i utrwala makijaż; peeling ma energetyczny zapach i dobrze ściera martwy naskórek; krem do rąk pozwala utrzymać moje dłonie w dobrej kondycji; a szampon jest trochę taki nijaki, ale za to pięknie pachnie kokosami! Z całej tej piątki to peeling i pomadkę polubiłam najbardziej, a szampon chyba najmniej.
Jakie jest Wasze doświadczenie z kosmetykami Oriflame :)?