Złośliwość bloggera nie zna
granic… Kończę już pisać posta o poszukiwaniach makijażystki i fryzjerki na
ślub, gdy naciskam jakąś głupią kombinację klawiszy i wpis szlak trafia… Tak bez ostrzeżenia. Blogger powinien mieć opcję „cofnij” jak w Wordzie, a tak musiał się nasłuchać
wiązanki przekleństw z mojej strony ( jakby to go w ogóle ruszało ).
Do mojego ślubu zostało mniej
więcej 5 miesięcy i przyznam się Wam, że zaczynam odczuwać lekką presję czasu.
Na dzień dzisiejszy najwięcej moich myśli pochłaniają poszukiwania pań, które w
tym dniu zadbają o mój makijaż i fryzurę. Wiecie, przeczuwałam, że w trakcie
tych wszystkich przygotowań znajdzie się jakiś detal, który będzie spędzał mi
sen z powiek, ale myślałam, że dotyczyć to będzie kupna odpowiednich butów, a
nie wyboru makijażystki czy fryzjerki. Do tej pory byłam w dwóch salonach
kosmetycznych i w dwóch fryzjerskich i jak możecie się już powoli domyślać,
żaden nie do końca sprostał moim oczekiwaniom. Jeżeli jesteście ciekawe dlaczego,
zapraszam do dalszej części posta, ale uprzedzam: będzie długo.
Bardzo rzadko chodzę do fryzjera,
jeszcze rzadziej do profesjonalnej makijażystki, dlatego swoje poszukiwania
rozpoczęłam do wypytania zamężnych już koleżanek. Trzy z dziesięciu udały się
do naszych lokalnych salonów, które ja w przedbiegu odrzuciłam, kolejnych sześć
stwierdziło, że dokonały złego wyboru i tylko jedna była zadowolona z salonu
fryzjersko- kosmetycznego i bardzo mi go zachwalała. Jeszcze tego samego dnia
zadzwoniłam, umówiłam się na próbne uczesanie i makijaż w czerwcu ( idziemy
akurat na wesele ), od razu zarezerwowałam też termin na październik, a na
koniec rozmowy dostałam mini zawału usłyszawszy ceny. Nie chcąc ograniczać się
tylko do jednego salonu, podpytałam jeszcze kogo się da i postanowiłam dać
szansę miejscowym salonom piękności. Wybrałam się do dwóch nowo powstałych, a
także do dwóch salonów fryzjerskich, jednego niedawno co otwartego, drugiego
istniejącego na rynku już z kilkanaście lat, do którego jakoś nigdy nie było mi
po drodze.
Upięcie, próba nr I
Na początku lutego poszliśmy z
Lubym na bal. To nic, że tego samego dnia miałam zjazd i egzamin i musiałam
zgnać prawie na złamanie karku, aby zdążyć na czas. Z językiem na wierzchu
wpadłam więc do nowego salonu fryzjerskiego, wygodnie się rozsiadłam i gdy
mogłam złapać oddech, wytłumaczyłam fryzjerce czego oczekuję: żeby było
utrwalone, ale jednocześnie lekko, nie płasko z przodu, a tak w ogóle to pokażę
Pani zdjęcie, które wygrzebałam w Internecie. Pani, a właściwie dziewczyna, bo
okazało się, że chodziłyśmy do tego samego LO, podjęła się zadania i zabrała
się do pracy. Po 40 minutach pokazała mi efekt końcowy, który mi przypasował i
zadowolona pognałam w te pędy na makijaż. Niestety, nie ma „i żyli długo i
szczęśliwie”, bo jeszcze przed balem musiałam poprawiać upięcie, bo
gdzieniegdzie powychodziły mi kosmyki włosów z koka…
Makijaż, próba nr I
Potykając się o własne nogi,
pognałam na drugi koniec miasta, by z impetem wpaść do salonu kosmetycznego,
gdzie czekał na mnie już cały kuferek mazideł potrzebnych do wykonania
makijażu. Usadowiłam swoje już zmęczone cztery litery i zakomunikowałam, że
oczekuję trwałego, kryjącego makijażu z akcentem na oczy. Głaskana i miziana
przez pędzelki różnej maści ( uwielbiam, mogą mnie tak rozpieszczać godzinami )
przez 40 minut relaksowałam się i plotkowałam z kosmetyczką. No a potem podała
mi lusterko… A we mnie odezwały się mieszane uczucia, bo: świetnie zatuszowała
niedoskonałości cery, idealnie dobrała podkład, rozświetlacz i róż, ładnie porozcierała
cienie, ale… No właśnie, musi być jakieś ale, a są nim dwie rzeczy, które
sprawiły, że makijaż mnie postarzył o kilka lat. Po pierwsze, za mocno
zaakcentowała mi brwi, co dodatkowo wyciągnęło na światło dzienne fakt, że są niesymetryczne
i to bardzo; a po drugie, wyjechała cieniami prawie pod sam łuk brwiowy, co w
ogóle mi się nie spodobało i w domu, na pięć minut przed balem, siedziałam w
łazience, jedną dłonią zmywając cień z brwi, a drugą rozcierając po swojemu cienie
na powiekach... Niemniej jednak makijaż przetrwał cały bal, ale razem z moją
rodzicielką stwierdziłyśmy, że umalowała mnie ładnie, ale bez szału, a przecież
gościom na mój widok mają majtochy pospadać :P
Upięcie, próba nr II
Kilka tygodni po balu mieliśmy
kolejną imprezę, dzięki której mogłam wypróbować kolejną fryzjerkę. Tym razem
postanowiłam przetestować nieco bardziej okazałą wersję hiszpańskiego koka. I
co? I powtórka z rozrywki, tzn. fryzura się udała, ale znów na pięć minut przed
wyjściem musiałam ją poprawiać i upinać, bo włosy wymknęły się spod wsuwek…
Poza tym kok został tak delikatnie poupinany, że miałam wrażenie, iż
gwałtowniej odwrócę głowę i wszystko się rozsypie. Nie czułam się w tym upięciu
komfortowo, irytowało mnie ( wiem, wiem, przecież sama takie chciałam ), a ja
nie chcę by coś mnie wkurzało przed ołtarzem i później na parkiecie ;)
Makijaż, próba nr II
Na samo wspomnienie ciary mnie
przechodzą… Pewnego mało słonecznego dnia umówiłam się na próbny makijaż do
salonu, o istnieniu którego nie miałam zielonego pojęcia ( i tu już powinna
zapalić mi się czerwona lampka ). Po dwóch tygodniach zjawiłam się na umówioną
wizytę i z miejsca szlak jasny mnie trafił, bo kosmetyczka oznajmiła co następuje:
nie ma bazy, korektora, kępek rzęs, a podkład ma tylko jeden, trzy tony
ciemniejszy od mojej cery… Już miałam zawinąć się na pięcie i zwiać, gdzie
pieprz rośnie, ale jakieś licho mnie podkusiło i zostałam. Przez półtorej
godziny kosmetyczka miziała mnie chyba wszystkimi pędzelkami świata, nakładając
chyba wszystkie znane i nieznane cienie do powiek. Następnie nałożyła
niepasujący podkład tak, jakby wcale go tam nie było. „Dzieło” zakończyła
masakrą paćkając policzki świńskim różem ( serio?! nawet ja, laik makijażowy
wiem, że do mnie pasują cieplejsze kolory niż róż sukni balowej lalki Barbie ) i
masakrując mi usta. Zapytacie jak tego dokonała? Już tłumaczę: kojarzycie moje
usta, dwie pełne, duże wargi. No więc ta pseudo kosmetyczka dolną wargę pomalowała
zgodnie z jej konturem, ale górna jej się już chyba nie spodobała, bo
zmniejszyła mi ją o połowę! Nie muszę chyba mówić jak groteskowo to wyglądało,
jakbym wstrzeliła sobie botoks tylko w jedną wargę…
I na razie to tyle z moich
perypetii przyszłej panny młodej. W maju idziemy na komunię, więc wypróbuję
jeszcze jedną kosmetyczkę, w czerwcu ten zachwalany przez koleżankę i jeszcze
kilka innych osób salon, o którym wspomniałam jakoś na początku wpisu.
Trzymajcie kciuki, żebym w końcu znalazła profesjonalistki, które sprostają
moim oczekiwaniom! A nie są one wcale takie duże, na dowód dołączam zdjęcia-
inspiracje: właśnie taki kok i taki makijaż mi się marzą;) Czy naprawdę wymagam tak wiele?