07:24:00

Recenzja: Korektor mineralny, Lily Lolo

Recenzja: Korektor mineralny, Lily Lolo
Obietnice producenta:
Jasny korektor idealny do tuszowania skaz i wyprysków skórnych, który zapewnia również doskonałe krycie cieni pod oczami. Barely Beige jest idealny dla osób o jasnej karnacji. Sugerowane odcienie podkładów, z którymi Barely Beige współgra kolorystycznie to: Blondie, Warm Peach, Candy Cane i Barely Buff. Dzięki zawartości kaolinu (znanego również pod nazwą glinka porcelanowa) Barely Beige daje długotrwałe krycie. Będziesz zachwycona naturalnym efektem jaki pozwolą Ci uzyskać nasze mineralne korektory.

korektor można kupić na stronie Costasy za  51,90 zł za 5gr; jest dostępny jeszcze w pięciu innych odcieniach. 
Moim zdaniem:
Kosmetyków mineralnych Lily Lolo nie muszę nikomu przedstawiać, albowiem już dawno na dobre rozgościły się w urodowej blogosferze. Mimo iż kusiły mnie od dłuższego czasu, wstrzymywałam się z ich zakupem, głównie ze względu na zgromadzone zapasy kosmetyków do makijażu. Jednak i tak kilka z nich znalazło się w moich rękach, a nasz pierwszy kontakt zakończył się sukcesem :)
Dzisiejszą recenzję chciałabym poświęcić jednemu z nich, mianowicie korektorowi, który posiadam w jasnym odcieniu Barely Beige. Kolor okazał się strzałem w dziesiątkę, a to wszystko dzięki Pani Aleksandrze, która po krótkiej charakterystyce mojej cery trafnie wytypowała odcienie kosmetyków idealnie wtapiających się w moją skórę i jej potrzeby. Zresztą, na stronie Costasy znajdują się wskazówki jak dobrać idealny odcień mineralnych kosmetyków i jak się okazało, wybrałam właśnie te, które potem zasugerowała mi Pani Ola, więc znając swój typu urody, bez problemu można dobrać odpowiednią ich kolorystykę.
Korektor znajduje się w słoiczku z sitkiem, w którym mogłoby się wydawać, jest niby tylko 5g, ale coś mi się wydaję, że korektor ten posłuży mi znacznie dłużej niż inne, tradycyjne, np. w sztyfcie ;) Posiada zabezpieczającą sitko folię, a dodatkowo zapakowany jest w czarno-biały kartonik. Słoiczek z korektorem jest malutki, przez to poręczny oraz bardzo dobrze i solidnie wykonany. Zakrętka szczelnie chroni jego zawartość przed wysypaniem się oraz przed dostaniem się do środka zanieczyszczeń, a także służy mi do łatwego aplikowania korektora: wysypuję odrobinę produktu na wieczko, nabieram palcem, otrzepuję nadmiar i zabieram się do tuszowania tego i owego. 
Korektor Lily Lolo ma postać bezzapachowego, drobniutko zmielonego proszku. Nie posiadam pędzla do korektora, więc tak jak już napisałam nakładam go opuszkiem palca, delikatnie wklepując w miejsca, które wymagają zatuszowania- bardzo dobrze trzyma się skóry i się nie osypuje. Mam na twarzy kilka zaczerwienień oraz blizn, które chcę ukryć i mineralny korektor sprawdza się w tej roli znakomicie. Początkowo nie chciało mi się wierzyć, że sypki produkt może zapewnić dobre krycie, ale jak zwykle okazało się, że moje wyobrażenie jest dalekie od rzeczywistości ;) Korektor jest dobrze napigmentowany, dzięki czemu pozwala na zakrycie nawet bardziej widocznych skaz skóry. Idealnie stapia się ze skórą ( UWAGA! podstawą sukcesu kosmetyków mineralnych jest bardzo dobrze nawilżona skóra! ) i praktycznie po niedoskonałościach nie ma śladu. Uzyskany efekt jest naturalny, korektor pozwala skórze oddychać, dodatkowo pozytywnie wpływa na wypryski- nie zatyka porów, nie zapycha i nie pozwala nieproszonym gościom się powiększać. Poza tym jest bardzo trwały, nie ściera się ze skóry, a dodatkowo, na co zaczęłam zwracać bardzo dużą uwagę, nie ciemnieje w ciągu dnia i się nie odznacza. 
Podsumowując, jestem ogromnie zadowolona z mineralnego korektora Lily Lolo. Ten w 100% naturalny korektor deklasuje inne znane mi drogeryjne produkty do tuszowania niedoskonałości. Pozornie wysoka cena zrekompensowana jest króciutkim, naturalnym składem, dużą wydajnością oraz  świetnym kryciem bez obciążania cery :)

06:45:00

Co mi dało blogowanie?

Co mi dało blogowanie?
Blogowanie wciąga, pochłania, uzależnia. Bo blogowanie jest jak narkotyk. Bo jak już zaczniesz blogować, to nie przestaniesz. Bo blogowanie potrafi zmienić życie. Bo blogowanie potrafi wiele nauczyć oraz wiele dać.
1. Pasja
Wspomniałam już o tym przy poście "Czego nauczyło mnie blogowanie?", bo tego też trzeba się nauczyć. Blogowania nigdy nie traktowałam jako źródła zarobku, chociaż fajnie jest otrzymywać pieniądze za to, co się lubi robić najbardziej, ja nie mam tzw. parcia na szkło. Dla mnie wynagrodzeniem jest ogromna radość, jaką odczuwam z pasji prowadzenia bloga :)
2. Czytelnicy
Niektórzy blogerzy mogą teraz popukać się w głowę, ale dla mnie nieistotne są statystyki, nie analizuję liczby wejść na bloga, zbytnio nie ogarniam nawet Google Analytics :P Dla mnie arcyważni jesteście Wy, moi czytelnicy, każdy Wasz komentarz, mail, miłe słowo. Bo wyświetlenia bloga są takie... bezosobowe, a za każdym komentarzem stoi prawdziwa ludzka istota, która poświęciła swój czas, by zostawić u mnie kilka słów.
3. Satysfakcja i motywacja
Jest to poniekąd nawiązanie do punktu wyżej. To niesamowicie miłe uczucie czytać Wasze komentarze, widzieć, że podoba Wam się to, co robię. Lubię też Waszą konstruktywną krytykę, bo dajecie mi znać, że muszę jeszcze nad czymś popracować, Wasze spostrzeżenia, porady i wskazówki są dla mnie bardzo cenne. To wszystko mnie bardzo motywuje, sprawia, że chcę się rozwijać, doskonalić, by to moje małe miejsce w sieci czynić lepszym.
4. Nowe znajomości
Blogowanie daje możliwość poznania wielu wspaniałych, kreatywnych, inspirujących ludzi o podobnych pasjach. Pochodzę z małej miejscowości i dłuuugo myślałam, że jako jedyna prowadzę bloga. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy odkryłam, że jest jeszcze jedna duszyczka, która pisze bloga raptem kilka ulic ode mnie- jakbym miała porządną lornetkę, to może nawet zobaczyłabym jej dom z okna swojego pokoju :D Mowa oczywiście o Mademoiselle Magdalene, z którą w szkole byłam na 'cześć", a dzięki blogosferze mogłyśmy się lepiej poznać, zacieśnić znajomość, spalić kilka kalorii latem na rowerach, wypić niejednego drinka, zorganizować blogerskie spotkanie i umówić się, że wraz z koleżankami zaśpiewa na moim ślubie :D 
5. Poznawanie nowych marek kosmetycznych
Nie ukrywajmy, gdyby nie blogowanie i możliwość nawiązywania współprac, a także opinie na Waszych blogach, nigdy nie poznałabym wielu świetnych kosmetyków, jak na przykład suchy szampon Batiste, tusz do rzęs 2000 Calorie Max Factor czy maniucre hybrydowego :D

00:16:00

Hybrydowy manicure- wszyscy mają, mam i ja :)

Hybrydowy manicure- wszyscy mają, mam i ja :)
Ja, lakieroholiczka, uwielbiająca zmieniać kolor na paznokciach tak często, jak tylko się da, zdecydowałam się na lakiery hybrydowe, które wytrzymują bez skazy ( pomijając odrosty ) kilka tygodni. Wiecie jak wytłumaczyłam zakup zestawu do wykonywania manicure hybrydowego narzeczonemu i bliskim, którzy wypomnieli mi to, że w koszyczku stojącym na komodzie jest blisko setka innych lakierów? A tym, że myślę przyszłościowo, że teraz mam czas, by mimo obowiązków, pozwalać sobie na częste zmienianie koloru na paznokciach, ale jak w przyszłości cały dom będzie na mojej głowie, dzieci, mąż i praca, to już nie będę mieć tyle wolnego czasu ( który wolałabym poświęcić dzieciom  i mężowi ;) ani siły na malowanie paznokci :P A tak, usiądę sobie raz na dwa tygodnie, poświęcę godzinkę i będę miała manicure pierwsza klasa :D
Swój zestaw do hybrydowego manicure zamówiłam na Allegro już kilka miesięcy temu. Również kilka miesięcy temu miał pojawić się ten wpis na blogu, ale jakoś zeszło mi z jego napisaniem do dzisiejszego dnia... Jednak do rzeczy: za nieco ponad 240 zł ( z wysyłką ) otrzymałam: lampę LED o mocy 9W w białym kolorze, która wyglądem przypomina słuchawkę telefoniczną lub mostek- jest niewielka i bardzo poręczna; bazę, top i trzy wybrane kolory lakierów Semilac, tzw. efekt syrenki ( oczywiście wiedziałam, że zapomniałam czegoś sfotografować... ), odtłuszczacz oraz aceton Semilac, oba o pojemności 125 ml ( aceton idzie u mnie jak woda, więc dość szybko zaopatrzyłam się w półtoralitrową butlę ), bezpyłkowe waciki w ilości 500 sztuk, 10 drewnianych patyczków do odsuwania skórek, pilnik oraz blok polerski, a także radełko z kopytkiem, którego nie używam i dlatego też nie ma go na zdjęciu ( no dobra, o nim też zapomniałam... ). Zestaw, chociaż kupiony w ciemno, bo wcześniej nigdy nie miałam styczności z hybrydami, okazał się strzałem w dziesiątkę, jest wystarczająco dobry do wykonywania manicure w domowym zaciszu. 
Uważam, że był to bardzo dobry wydatek, który szybko mi się zwrócił ( w mojej małej mieścince hybrydy u kosmetyczki to wydatek 40-50 zł ), zaś amatorskie wykonywanie hybryd wcale nie jest trudne, a lista ich zalet nie ma końca: hybrydowy manicure jest trwały, nie odpryskuje, nie zmienia koloru ani jego intensywności, przez cały okres noszenia zachowuje swój połysk, idealnie sprawdza się na dłuższych wyjazdach i okolicznych imprezach, a paznokcie są utwardzone i nie łamią się. 
Na zakończenie zaprezentuję Wam, jaki manicure gości u mnie od kilku dni, wykonany oczywiście lakierami hybrydowymi Semilac: na przekór paskudnej pogodzie za oknem, u mnie na paznokciach trochę błyszcząco, trochę jasno i pastelowo, dzięki połączeniu brokatowego Pink Gold (094) z delikatnym Sleeping Beauty (130), na którym dumnie prezentuje się naklejka-dmuchawiec, czyli szczyt moich zdolności w kwestii ozdabiania paznokci :P
W blogowych planach mam jeszcze kilka wpisów poświęconych hybrydom, bo jest to moja najnowsza kosmetyczna miłość- między innymi pokażę Wam swoją kolekcję lakierów Semilac, która w ekspresowym tempie się powiększa :D, oraz opowiem trochę o nowości marki jaką jest top no wipe ;)

00:06:00

Recenzja: Tusze do rzęs Volume Milion Lashes Feline oraz Volume Milion Lashes So Couture, L'Oreal Paris

Recenzja: Tusze do rzęs Volume Milion Lashes Feline oraz Volume Milion Lashes So Couture, L'Oreal Paris
Obietnice producenta:
So Couture to tusz do rzęs z nowej linii Volume Million Lashes zwiększający objętość. Z ekstraktem z jedwabiu o zniewalającym zapachu. Maskara L’Oreal Paris Volume Million Lashes Feline posiada wyprofilowaną szczoteczkę Millionizer, któa nadaje rzęsom objętość i podkręcenie, aż po same końce. Błyszcząca formuła z drogocennymi olejkami: arganowym, kameliowym i z kwiatu lotosu nadaje rzęsom zmysłową objętość.

oba tusze mają 9 ml pojemności, a ich cena waha się w okolicach 50-60 zł w większości drogerii stacjonarnych, np. w Rossmannie lub nawet połowę tej kwoty w dobrych drogeriach internetowych ;)
Moim zdaniem:
Kilka tygodni temu marka L'Oreal uraczyła mnie pięknym zestawem swoich czterech maskar: klasyczną Milion Lash, 'milionizującą' Excess, najnowszą So Couture oraz Feline, z drogocennymi olejkami. Dwie ostatnie są ochoczo używane przeze mnie i moją mamę, także dziś mogę Wam o nich co nieco opowiedzieć :)
Opakowania są charakterystyczne dla maskar Volumne Milion Lashes, są bardzo  do siebie podobne, a różni je tylko kolorystyka: Feline znajduje się w złoto-zielonym, a So Couture w złoto-fioletowym obłym, błyszczącym pojemniczku. Oba opakowania mają pojemność 9 ml oraz są bardzo eleganckie, wyglądają luksusowo, jak z tzw. górnej półki. W przeciwieństwie do opakowań, silikonowe szczoteczki maskar nie są do siebie już tak podobne: Feline posiada lekko wyprofilowaną szczoteczkę, łagodnie zwężającą się ku końcowi, zaś So Couture prostą i delikatnie wybrzuszoną. Nakrętki z szczoteczkami wygodnie trzymają się między palcami, nimi samymi z łatwością operuje się przy oku, a cieniutkie igiełki precyzyjnie docierają do wszystkich rzęs. Maskary L'Oreal mają to do siebie, że tuż po otwarciu są rzadkie lub, jak ja to nazywam, bardzo 'mokre', przez co sklejają rzęsy, ale po jakiś 2-3 tygodniach nieco gęstnieją i podsychają, w pełni ukazując całą swoją wielkość.
Efekt jaki dają na rzęsach obie maskary z gamy Volume Milion Lashes bardzo mi się podoba. Feline jest o jeden odcień ciemniejszą maskarą, która ładnie wydłuża rzęsy, ale nie tak dobrze, jak robi to So Couture, która wyciąga rzęsy mocno do góry. Obie maskary świetnie rozczesują rzęsy, przy czym, moim zdaniem, So Couture robi to lepiej, co fajnie widać na zdjęciu poniżej, na którym starałam się jak najlepiej ukazać Wam efekt obu tuszy :) Jeśli dobrze się przyjrzycie, to zauważycie też, że Feline nieco bardziej pogrubia rzęsy u ich nasady. Zarówno Feline, jak i So Couture pięknie podkręcają rzęsy, 'otwierając' oko. Im więcej warstw ( ale bez przesady, bo rzęsy się nieestetycznie posklejają! ), tym efekt jest wyraźniejszy. Maskary łączy to, że po aplikacji szybko wysychają, nie odbijają się na powiece i nie tworzą grudek, mogą się jednak rozmazywać w kąciku oka i chociaż tarcie im nie straszne, to kobiece łzy, przede wszystkim łzy szczęścia, już tak ;)
Cóż mogę jeszcze dodać na zakończenie, jeśli zainteresowałam Was tymi maskarami i macie chęć je wypróbować, to polecam poszukać ich w Internecie, gdzie ich ceny są mniejsze nawet o połowę od tych w drogeriach stacjonarnych, jak np. w Rossmannie. 
na górze So Couture, na dole Feline

17:58:00

Lniana maska do włosów, Sylveco

Lniana maska do włosów, Sylveco
Obietnice producenta:
Hypoalergiczna maska do włosów z ekstraktem z nasion lnu zwyczajnego i olejem kokosowym przeznaczona jest do pielęgnacji włosów suchych i łamliwych. Jest bogata w składniki nawilżające i odżywcze, pozwala poprawić wygląd i kondycję włosów. Olej kokosowy, dzięki swoim wyjątkowym właściwościom, wykazuje zdolność przenikania do struktury włosa, zwiększa nawilżenie końcówek, zapobiega także ich rozdwajaniu się. Związki śluzowe, zawarte w nasionach lnu, powlekają i chronią włosy, znakomicie je wygładzając. Nałożenie maski po umyciu ułatwia rozczesanie włosów, zapewnia efekt miękkich, lekkich i lśniących kosmyków. Stosowanie maski jako kompresu, przed myciem, zdecydowanie poprawia nawilżenie i zwiększa elastyczność włosów.

150 ml kosztuje 26,20 zł, a dostępna jest między innymi w internetowym sklepie producenta
Moim zdaniem:
Do niedawna produkty Sylveco znałam tylko z Waszych blogów. Czytałam Wasze opinie i po cichu marzyłam, by i w moje łapki dostał się choć jeden kosmetyk tej polskiej marki. Jak wiecie, marzenia prędzej czy później się sprawdzają, moje też, bo z ostatniego spotkania blogerek przywiozłam nie jeden, ale aż cztery produkty Sylveco! Na recenzje jednego z nich, czyli lnianej maski do włosów, zapraszam Was już dzisiaj :)
Producent zapakował maskę do niedużego, plastikowego i mocno brązowego słoiczka, który schował jeszcze do biało-niebieskiego kartonika, gdzie wypisał wszystkie te informacje, które konsumentkę interesują najbardziej. W słoiczku jest 150 ml maski, szczelnie chronionej przez aluminiową nakrętkę. Jak możecie zobaczyć na zdjęciu wyżej, opakowanie posiada szeroki otwór, umożliwiający wygodną aplikację oraz subtelną, przyjemną dla oka, niebiesko-białą szatę graficzną.
Maska ma bardzo wiele zalet ( właściwie to ma same dobre strony, ale o tym w dalszej części recenzji ), a jednym z nich jest urzekający, cudowny, obłędny kokosowy zapach, z gatunku tych łagodnych i subtelnych. Idzie się zakochać! Równie fantastyczna jest konsystencja maski: leciutka, aksamitna, przypominająca piankę czy delikatny mus. Spodziewałam się więc, że będę musiała nałożyć jej sporo, przez co szybko dobije dna, ale zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Naprawdę wystarczy niewielka ilość, by zauważyć efekty działania maski, dzięki czemu mimo małych gabarytów, jest wydajna i starcza na bardzo długo. 
Maska przeznaczona jest do łamliwych i suchych włosów, które ma przede wszystkim bardzo dobrze nawilżyć. Pomóc w tym mają składniki zawarte w masce, takie jak ekstrakt z nasion lnu plasujący się na drugim miejscu, olej kokosowy zajmujący czwarte miejsce w składzie czy też olej z pestek winogron z siódmego miejsca. O tych, a także pozostałych składnikach lnianej maski możecie szczegółowo poczytać w leksykonie składników na stronie Sylveco :)
Na koniec zostawiłam to, co najlepsze i najważniejsze zarazem, czyli działanie maski. Nie będę Was trzymać w napięciu i od razu napiszę, że maska spisała się koncertowo! :D Każde zapewnienie producenta zostało spełnione w 100%. Maska cudownie nawilża i wygładza włosy, które stają się sypkie, mięciutkie, lśniące i pięknie pachnące. Zdecydowanie ułatwia rozczesywanie włosów, po jej użyciu moim włosom nie potrzebna jest już żadna odżywka. Dociąża, ale nie obciąża włosów, pomaga mi je ujarzmić i zdyscyplinować, sprawia, że są puszyste w dotyku. Kompleksowo odżywia i regeneruje włosy, poprawiając ich ogólną kondycję i zapewniając im ładny, zdrowy wygląd. 
Jeśli inne kosmetyki Sylveco są tak fenomenalne jak ta maska, to chcę mieć je wszystkie :D

19:30:00

Recenzja: Maseczki kolagenowe z kwasem hialuronowym, kawiorem i witaminami oraz kofeiną i witaminami, Elogie

Recenzja: Maseczki kolagenowe z kwasem hialuronowym, kawiorem i witaminami oraz kofeiną i witaminami, Elogie
Obietnice producenta:
Maska kolagenowa z kwasem hialuronowym wygładza zmarszczki, chroni przed działaniem wolnych rodników i przyspiesza regenerację skóry. Dzięki zawartości kwasu hialuronowego, skóra staje się sprężysta, odżywiona oraz dogłębnie nawilżona. 
Maska kolagenowa z kawiorem i witaminami odżywia, nawilża i ujędrnia skórę. Zawarty w niej kawior, wzmacnia barierę ochronną skóry i przyspiesza proces regeneracji. Chroniąc przed wolnymi rodnikami, skutecznie zapobiega powstawianiu zmarszczek. Skóra wygląda młodo i zdrowo. 
Maska kolagenowa z kofeiną i witaminami przeznaczona do wszystkich rodzajów skóry, odświeża i regeneruje. Kofeina poprawia krążenie, tym samym ułatwia detoksykację skóry oraz zwiększa dotlenienie tkanek. Dzięki niej, zmęczona i szara skóra staje się jędrna i nabiera blasku. 

18 ml kolagenowej maski Elogie w drogeriach Douglas kosztuje 39,90 zł
Moim zdaniem:
W ostatnich dniach mam natłok obowiązków i nie mogę poświęcić tyle czasu blogu, ile bym chciała- na ostatnie Wasze komentarze odpowiadałam w środku nocy ;) Tak, doba jest teraz dla mnie za krótka, dopadła mnie też bezsenność, jednak ma to swoje plusy. Nie tylko mam mam czas na odwiedzanie Waszych blogów czy czytanie książek, ale mogę jeszcze napisać recenzję na zapas, na przykład o kolagenowych maseczkach w formie ampułek Elogie ;)
Nie wiem dlaczego, ale byłam święcie przekonana, że owe ampułki będą szklane, a tymczasem okazało się, że czarne, klasyczne i eleganckie w swej prostocie pudełeczka skrywają w sobie 'wkładki' z trzema fiolkami, wypukłymi z jednej strony, przypominającymi bardziej próbki kosmetyczne o kształcie niewielkich buteleczek. Każda ampułka zawiera 6 ml maseczki i na jednorazową aplikację jest jej troszkę za dużo, dlatego resztkę wcieram w skórę szyi- jej też się należy coś od życia :P Produkt ma bardzo płynną, rzadką konsystencję w kolorze mleka rozcieńczonego z wodą- mam nadzieję, że domyślacie się o co mi chodzi ;) Każda z maseczek pachnie inaczej, mnie najbardziej spodobał się zapach kofeinowo- witaminowej, ponieważ wyczułam tutaj kokosową nutę :D 
Maseczki Elogie są maseczkami niezmywalnymi, nie spłukujemy ich pod bieżącą wodą ani nie ścieramy nadmiaru wacikiem kosmetycznym, tylko zostawiamy do całkowitego wchłonięcia. Jak wspomniałam wyżej, mają płynną konsystencję i podczas aplikowania ich na skórę mam wrażenie, jakbym wcierała wodę. Przez ostatnie tygodnie maseczki, tak co trzeci dzień, zastępują mi krem na noc. Nie będę pisać o każdej oddzielnie, bo chociaż różnią się właściwościami, to u mnie wszystkie sprawdziły się tak samo. Wszystkie w satysfakcjonującym mnie stopniu nawilżają i zmiękczają skórę, a dodatkowo jest jakby jaśniejsza i rozpromieniona. I właściwie na tym mogę zakończyć recenzję, albowiem innych efektów nie zaobserwowałam. Chociaż na zakończenie nadmienię jeszcze, że żadna z nich nie wywołała u mnie reakcji alergicznej, nie podrażniła ani nie zapchała skóry ;)

16:13:00

Moja pielęgnacja twarzy

Moja pielęgnacja twarzy
Pierwszy i jak dotąd jedyny na blogu, który ma już ponad 4 lata!, wpis o pielęgnacji twarzy opublikowałam w lipcu 2012 roku ( dla zainteresowanych ). Od tamtego czasu bardzo wiele się zmieniło w tej kwestii, dlatego dziś zapraszam Was na aktualizację mojej codziennej pielęgnacji twarzy :)
Zanim przejdziemy do meritum, pokrótce zapoznam Was z moją cerą, chociaż większość Was co nieco już o niej wie :) Więc tak, posiadam cerę mieszaną w kierunku normalnej, tzn. strefa T jest tłusta, lubiąca się świecić ( jak psu jajca, jak to się mówi w moich rodzinnych stronach :P ), a policzki są... normalne, ani suche, ani tłuste. Z typowymi pryszczami nie mam problemu, sen z powiek spędzają mi za to podskórne grudki, których kiedyś miałam całe czoło, a na moje stare lata wyemigrowały na okolice żuchwy i brody, kilka zahaczyło nawet o policzki. Od czasu do czasu wyskoczy mi coś, co nazywam 'diodą', czyli taka większa, czerwona, boląca gula, która potowarzyszy mi w codziennej egzystencji przez kilka dni, a potem ulatnia się, pozostawiając jednak po sobie zaczerwienione miejsce na długie, długie miesiące. Poza tym moja cera jest trochę szarawa, zmęczona, o nierównym kolorycie. 
Ogólny zarys skóry mojej twarzy już znacie, a więc przyszła pora na opisanie tego, jak o nią dbam każdego dnia. Zaczniemy od porannej toalety, na którą składają się trzy produkty, a czasami nawet tylko dwa, bo nie zawsze nakładam krem, ponieważ na niektórych używane przeze mnie podkłady zaczynają mi po kilku godzinach ciemnieć... Dlatego czasami wolę sobie odpuścić ten element pielęgnacji. Najpierw myję buzię żelem Saisona z serii Radiance, którego niewielką ilość wylewam na celulozową gąbeczkę Calypso. O żelu nie będę się rozpisywać, ponieważ lada dzień na blogu znajdzie się jego recenzja :) Co do gąbeczki, to kiedyś myślałam, że jest to zbędny gadżet, teraz gdy jej nie użyję, to mam wrażenie, że skóra jest niedoczyszczona. Kolejnym krokiem jest przetarcie skóry wacikiem nasączonym Aktywną Wodą Saisona, która spełnia rolę toniku. Na koniec, ale też nie zawsze, wklepuję w skórę krem, obecnie jest to krem nawilżający o przedłużonym działaniu Dermedic, który ma niesamowicie aksamitną konsystencję. Później nakładam makijaż i wybywam podbijać świat :)
Wieczorną pielęgnację zaczynam od demakijażu, płynem micelarnym ( obecnie używam płynu Hydra Expert z Eveline, który otrzymałam na październikowym spotkaniu blogerek i który okazał się dość przyjemnym kosmetykiem ) rozpuszczam kolorowe kosmetyki i z grubsza je zbieram, a ich resztki i inne zanieczyszczenia doczyszczam tym samym duetem, którego używam rano, tj. żelem Saisona i gąbeczką Calypso. Nie używam kremów na noc, zdecydowanie bardziej wolę różnego rodzaju olejki, np. Inca Inchi od Nacomi, którego recenzja pojawi się na blogu do końca roku. W moim wieku ( jak to brzmi :P ) nie mogę pozwolić sobie na zapominanie o pielęgnacji skóry pod oczami, obecnie dbam o nią żelem pod oczy Oillan, który bardzo fajnie ją nawilża i uelastycznia.
Jestem w trakcie kuracji peelingiem z 12% stężeniem kwasu glikolowego ( recenzja znajduje się tutaj ), która najczęściej stanowi element mojej wieczornej pielęgnacji skóry, chociaż zdarza się, że wykonuje  ją też w ciągu dnia. Po oczyszczeniu skóry, nakładam produkt Le'Maadr cienką warstwą i zostawiam na kilka minut, po czym zmywam płynem micelarnym i aplikuję ochronny krem z filtrem UV Soraya, którego  nie pamiętałam uwiecznić na zdjęciu... Wtedy już nie używam wspomnianego wcześniej olejku. Raz- dwa razy w tygodniu poświęcam swojej skórze twarzy nieco więcej czasu, nakładając maseczkę, np. z połczyńską borowiną i masłem shea, o której pisałam w tym poście, ale znacznie częściej jest to sproszkowana glinka lub spirulina z dodatkiem wody i kilku kropel olejku.
Tak obecnie prezentuje się moja pielęgnacja twarzy. Jak widzicie, odeszłam od mocno wysuszających i antybakteryjnych kosmetyków, teraz używam dużo delikatniejszych produktów, skupiam się bardziej na nawilżeniu skóry i uważam, że jest o niebo lepiej :) 

Jak wygląda Wasza codzienna pielęgnacja skóry? 
A może do mojej macie jakieś sugestie, uwagi, zastrzeżenia czy wskazówki? :)

00:01:00

Recenzja: Glikolowy 12% peeling, Le'Maadr

Recenzja: Glikolowy 12% peeling, Le'Maadr
Obietnice producenta:
Specjalistyczny preparat z 12% kwasem glikolowym, zapobiegający i likwidujący objawy starzenia się skóry:
- redukuje powierzchniowe i głębokie zmarszczki,
- łagodzi objawy trądzika zaskórnikowego,
- zmniejsza przebarwienia,
- rozjaśnia plamy soczewicowate,
- obkurcza pory skórne przy cerze tłustej,
- zwiększa napięcie tkankowe i nawilżenie skóry,
- stymuluje mikrokrążenie skórne,
- zmniejsza blizny potrądzikowe,
- uzupełnienie kuracji fotoodmładzającej.

40 ml kosztuje ponad 30,00 zł w dobrych aptekach, których listę znajdziecie tutaj
Moim zdaniem:
Jesień to idealny czas, aby do codziennej pielęgnacji skóry dodać produkty z kwasami. U mnie jest to peeling z kwasem glikolowym o stężeniu 12% francuskiej marki Le'Maadr, na który ukradkiem zerkałam już w tamtym roku. Zanim jednak przejdziemy do recenzji, opowiem Wam dlaczego warto czytać to, co producent umieszcza na opakowaniach swoich kosmetyków. Mianowicie początkowo myślałam, że jest to kosmetyk do stosowania tak jak każdy inny peeling, tzn. raz-dwa razy w tygodniu. Gdy jednak usiadłam do napisania tej recenzji, ku mojemu zaskoczeniu doczytałam, że wcale tak nie jest, że przez ten cały czas używałam go nieodpowiednio, ponieważ glikolowy peeling Le'Maadr najlepiej stosować podobnie jak maseczkę, czyli nakładając na twarz na kilka minut. Różnica polega tylko na tym, że należy robić tak codziennie, przez 2-3 tygodnie, systematycznie wydłużając czas aplikacji do maksymalnie 15 minut. I tak też zaczęłam go stosować, przez co jego recenzja troszkę odłożyła się w czasie, ale jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ;)
Peeling Le'Maadr schowany jest w niewielkiej, białej tubce o pojemności 40 ml i jest to ilość, która, myślę, że swobodnie wystarczy na dwie 3-tygodniowe kuracje, tj. cykle zalecane przez producenta. Tubka jest niezwykle elastyczna, z łatwością wyciska się z niej kremowo-żelową konsystencję, która wydostaje się przez malutkie oczko, widoczne na zdjęciu wyżej. Prosta, biała nakrętka umożliwia stabilne postawienie tubki na toaletce, a kartonik, w który owa tubka została zamknięta zawiera wszystkie najważniejsze informacje, w tym właśnie sposób używania, który to przeoczyłam na początku mojej znajomości z tym peelingiem ;)
Jak już wcześniej napisałam, początkowo stosowałam ten peeling, jak każdy inny wcześniej, tzn. maksymalnie dwa razy w tygodniu po dokładnym oczyszczeniu twarzy, masowałam nim skórę przez kilka chwil, następnie spłukiwałam i albo aplikowałam od razu krem albo poprzedzałam tę czynność maseczką. Złuszczania naskórka nie zauważyłam, ale niewielką poprawę stanu cery tak, mianowicie zrobiła się ona delikatnie gładsza, miękka i zyskała ładniejszy koloryt. Jednak jak już wiecie, nie był to właściwy sposób stosowania tego peelingu, dlatego nie zamierzam się nad nim dłużej rozwodzić, bo istotniejsze jest to, jak działa używany w poprawny sposób, "jak Pan Bóg przykazał" ;) 
No więc zaczęłam aplikować peeling, tak jak oczekiwał tego ode mnie producent, czyli jak maseczkę, tj. po umyciu, na suchą twarz nakładałam cienką warstwę kosmetyku, zostawiałam na kilka minut, a następnie zmywałam wodą micelarną i smarowałam buzię kremem ( oczywiście z filtrem UV !! w moim przypadku był to krem Soraya SPF 25 ), aby złagodzić ewentualnie podrażnienia. Podczas nakładania peelingu czułam na skórze lekkie szczypanie i mrowienie, które towarzyszyło mi dopóty, dopóki nie zmyłam produktu z twarzy. Moja nowa kosmetyczka powiedziała mi, że kwas glikolowy charakteryzuje się wysoką zdolnością wnikania w głąb skóry i bardzo silnymi właściwościami złuszczającymi, pod wpływem jego działania zrogowaciała warstwa naskórka w dyskretny sposób złuszcza się,  aby dzień po dniu skóra była coraz piękniejsza :) U mnie skóra złuszczała się w bardzo delikatny sposób, za to efekty działania peelingu były już bardziej wyraźne. Już następnego dnia skóra twarzy wydawała mi się gładsza i leciutko jaśniejsza. Z dnia na dzień było coraz lepiej: peeling widocznie poprawił stan mojej cery, ujednolicił jej koloryt oraz zniwelował malutkie zmarszczki. 3- tygodniowa kuracja sprawiła, że poznikały lub zmalały niektóre z grudek, z którymi tak uporczywie walczę, czego nie dokonał żaden inny produkt. Kosmetyk Le'Maadr doprowadził do ładu moją skórę, 'zdyscyplinował' ją, uregulował wydzielanie się sebum, przetłuszczanie i świecenie w strefie T. 
Przed rozpoczęciem kuracji glikolowym peelingiem, miałam całkiem sporo obaw, ponieważ był to mój pierwszy, samodzielny raz z kwasami. Myślałam, że skóra będzie mi schodzić płatami, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca, peeling łagodnie się z nią obszedł. A efekty? Efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania, bo skóra jest prawie jak nowa! Dlatego zamierzam powtarzać kuracje tym produktem systematycznie, kilka razy do roku, a nawet 'zaszaleć' z jego bliskim krewniakiem o wyższym, bo 15% stężeniu kwasu :) Ale póki co, oddałam skórę twarzy w wykwalifikowane ręce i przechodzi teraz serię profesjonalnych zabiegów z kwasem migdałowym :)

05:16:00

Pomadka w płynie Rouge Edition, Aqua Laque, Bourjois

Pomadka w płynie Rouge Edition, Aqua Laque, Bourjois
Obietnice producenta:
Bourjois Rouge Edition Aqua Laque to hybrydowa pomadka do ust o intensywnym działaniu nawilżającym. Aqua Laque to pomadka nowej generacji, która olśniewająco błyszczy, a równocześnie nie lepi się. Pomadka jest zachwycająco lekka i świeża, jak woda, a jednocześnie świetnie kryje, jest intensywna oraz błyszcząca i - co ważne - długotrwała, lecz nie wysusza ust. Wysoka koncentracja wody oraz wyciąg z lilii wodnej zapewniają długotrwałe nawilżenie (10 godzin) i sprawiają, że usta są rozświetlone i zdrowo wyglądają. Aqua Laque Bourjois daje efekt mokrych ust, które zmysłowo błyszczą. Formuła pomadki jest przyjemnie płynna i delikatna, że nie czuć jej na ustach. , a do tego kolory są tak bardzo nasycone. Aqua Laque Rouge Edition dostępna jest w 8 wersjach kolorystycznych – od subtelnych odcieni nude, poprzez eleganckie róże i wibrujące pomarańcze, a kończąc na ekstrawaganckich czerwieniach. Pomadka idealnie pasuje do każdej damskiej torebki – posiada eleganckie chromowane opakowanie w lśniących kolorach. Miękki aplikator sprawia, że malowanie ust jest wyjątkowo przyjemne, a przy tym bardzo precyzyjne. Ważne, aby stosować ją na czyste usta, bez balsamu lub konturówki. 

7,7 ml w drogeriach internetowych kosztuje mniej niż 30,00 zł, w Rossmannie prawie 50,00zł!
Moim zdaniem:
Hybrydowe szaleństwo zawładnęło nie tylko moimi paznokciami, ale też ustami! A to za sprawką hybrydowej pomadki Rouge Edition Aqua Laque od Bourjois, którą posiadam w odcieniu nr 08 Babe Idole, czyli w cukierkowym, soczystym, typowo księżniczkowym różu :)
Aqua Laque zamknięta jest w niewielkim, ale za to solidnym i bardzo eleganckim opakowaniu z błyszczącą nakrętką. Pomadka posiada ścięty po ukosie pędzelek z miękkim włosiem, którym wygodnie maluje się usta. To, że jest taka malutka pozwala na zabieranie jej ze sobą wszędzie, nawet w kieszeniach spodni ;) Jest perfumowana, ale jej zapach czuję tylko przy nakładaniu jej na wargi. 
Pomadka Bourjois charakteryzuje się innowacyjną formułą, połączeniem wody oraz wyciągu z lilii wodnej, co według producenta, ma zapewnić nawilżenie ust do 10 godzin. Faktycznie, konsystencja jest dość niebanalna, taka pomiędzy lakierem do ust a bardzo dobrze napigmentowanym błyszczykiem. Na ustach jest niewyczuwalna, przyjemnie się ją nosi, nie skleja warg ani się nie lepi. Nawet jeśli mam na ustach jakąś suchą skórkę, to pomadka jej po podkreśla. Podoba mi się w niej to, że nie wylewa się poza kontur ust. Przez godzinę od nałożenia, oprócz koloru, zapewnia też piękny lustrzany połysk, który niestety dość szybko się 'zjada', ale nie ma co płakać, bo na ustach nadal pozostaje warstwa koloru, która jakby wgryza się w wargi i już tak łatwo nie chce zejść :P Intensywność koloru można stopniować: jedna warstwa zapewnia lekko przezroczysty kolor, druga daje mocne krycie. Ja lubię nałożyć przynajmniej dwie warstwy, które gwarantują mi dokładne pokrycie ust, wyrazisty kolor i zero prześwitów. Mój odcień Babe Idole wytrzymuje stracie z jedzeniem i piciem, ale w ciągu dnia wymaga kilku poprawek i odświeżenia. Pomadka posiada właściwości nawilżające i faktycznie po zmyciu jej z ust czuć, że cały czas są gładkie i miękkie. 
W ostatnich tygodniach Aqua Laque pełni rolę mojego ulubieńca, polubiłam ją mocniej niż jej starszą siostrę Velvet, o której też planuję wpis- swoją drogą, to spodziewajcie się dużo szminkowych postów, albowiem są one moją ostatnią kosmetyczną miłością :) Ale wracając do głównej bohaterki, oprócz posiadanego przeze mnie odcienia, do wyboru jest jeszcze siedem innych i nikogo, kto dotarł do końca mojej recenzji, nie zdziwi to, że zakończę ją słowami: "chcę je mieć wszystkie!" :D Tylko najpierw zużyję zapasy, które zamiast zmaleć, to mi się jeszcze powiększyły po pierwszym tygodniu promocji -49% w Rossmannie... :P
odcień 08 babe idole

00:01:00

Internetowy Rossmann- lepszy od stacjonarnego?

Internetowy Rossmann- lepszy od stacjonarnego?
Początek listopada zaczął się rossmannowskimi promocjami na kosmetyki do makijażu, które można kupić z 49% zniżką. Ja (nie)stety do najbliższego Rossmanna mam ponad 20 km, poza tym odechciewało mi się zakupów na samą myśl o tych tłumach kobiet przed szafami z kolorówką, przepychaniu się i wymacanych kosmetykach. Pomyślałam, że może wypróbuję internetowego Rossmanna, ale nie mogłam znaleźć opinii na jego temat- obawiałam się, że dostanę wymacaną pomadkę z szafy stojącej w stacjonarnej drogerii. Miałam w ogóle odpuścić sobie zakupy, ale moja mama stwierdziła, że musi uzupełnić zapas swoich ulubionych pomadek, a na Instagramie jedna z Was napisała, że wysyłają całkiem nowe produkty, więc niewiele myśląc zasiadłam do komputera i poczyniłam zakupy :D A dla Was przygotowałam post z odpowiedzią na pytanie zawarte w tytule :)


Najpierw weszłam do wirtualnego sklepu Rossmann, gdzie wśród dokładnie opisanych regałów wybrałam te, które interesowały mnie najbardziej, czyli szafy z kolorówką. Towar poukładany jest na półkach jak w prawdziwym sklepie, po powiększeniu ( lewy górny róg ) wszystko widać jak na dłoni, z cenami i aktualnymi promocjami. Po kliknięciu w dany kosmetyk, pokazuje się okienko z krótkim opisem produktu, ceną, a jeśli są, to także z opiniami klientek. I teraz zaczyna się największa zabawa z wybieraniem, podglądaniem i wrzucaniem do koszyczka wszystkiego, na co tylko ma się ochotę :D Ja skupiłam się oczywiście na pomadkach :) Zakupy trwały nieco dłużej niż gdybym robiła je w normalnym sklepie, ale to dlatego, że sprawdzałam kolory szminek w Googlach, to jak w przybliżeniu mogą wyglądać na ustach- minus zakupów w wirtualnych drogeriach. W ostateczności w moim koszyczku znalazły się trzy takie same pomadki dla mojej mamy, Rouge Caresse L'Oreal w odcieniu 102, których używa już od wielu, wielu lat i wcale nie chce ich zmieniać; oraz błyszczyk , dwie pomadki w kredce, masełko i pomadka dla mnie- wcześniejszy prezent mikołajkowy od rodzicielki :) 
W prawym górnym rogu znajduje się koszyk, gdzie mogłam podglądać ile rzeczy już się w nim znajduje, co jako ostatnie do niego wpadło, a także ile zakupy mnie już wynoszą- udzielony rabat nie jest widoczny przy koszyku, pokazuje się dopiero po kliknięciu w niego, w podsumowaniu na samym dole. Po sprawdzeniu czy w koszyczku jest wszystko, co chciałam przychodzi czas na decyzję o formie dostawy i płatności. Do wyboru mamy bezpłatny odbiór osobisty w jednej ze stacjonarnych drogerii Rossmann, na stacji Orlen za 10,00 zł lub z dostawą do rąk własnych przez kuriera- do 17:00 za 13,00 zł, po tej godzinie już 18,00 zł. Płatności można dokonać przelewem, kartą lub gotówką, co jest dodatkowo płatne 2,00 zł. Ja wybrałam płatność gotówką ( moja mam stwierdziła, że i tak zaoszczędziła na pomadkach, to może 'rzucić' się na koszt dostawy ;) i odbiór na stacji benzynowej. 
Po złożeniu zamówienia ( we wtorek po 22:00 ), dostałam na e-maila informację zwrotną, a po 20 minutach kolejną o tym, że jeden z wybranych przeze mnie kosmetyków jest niedostępny :( Musiałam zdecydować czy chcę niepełne zamówienie i potwierdzić, w przeciwnym razie zostałoby anulowane- oczywiście, nie zamierzałyśmy z mamą rezygnować z zamówienia ;) W środę około 17:00 otrzymałam maila o tym, że przesyłka została wysłana, a w czwartek przed południem sms-a, że już mogę odebrać ją na wybranej stacji :) Kosmetyki zostały bardzo dobrze zapakowane, żaden nie uległ uszkodzeniu i wszystkie faktycznie są nówki- nieśmiganki! Serio, pomadki L'Oreal miały nawet zabezpieczenie przed kradzieżą ;)
Podsumowując, jestem bardzo zadowolona z moich pierwszych zakupów w internetowym Rossmannie- poruszanie się po sklepie jest naprawdę łatwe,  zakupy można zrobić o każdej porze dnia i nocy, bez przepychania się między ludźmi i stania w kolejce do kasy ;) 

PS. Tak na marginesie, los chciał, że następnego dnia i tak znalazłam się w stacjonarnym Rossmannie, gdzie kupiłam pomadkę, która w internetowym sklepie była niedostępna plus jeszcze trzy inne: dwie kolorowe i jedną ochronną :P Wszystkie moje zdobycze z pierwszego tygodnia promocji -49% możecie zobaczyć na Instagramie, o tu :) 

PS 2. W kolejnych tygodniach promocji nie zamierzam już tak szaleć- serio! W tym tygodniu wybieram się po ulubione serum do rzęs z Eveline, w kolejnym po jakiś fajny rozświetlacz- może coś mi polecicie :)?

00:43:00

Recenzja: Borowinowy nektar do kąpieli z miodem, BingoSpa

Recenzja: Borowinowy nektar do kąpieli z miodem, BingoSpa
Obietnice producenta:
W borowinowym nektarze do kąpieli BingoSpa zastosowano ekstrakt borowinowy, który gwarantuje maksymalne wyizolowanie wszystkich substancji czynnych z borowiny z zachowaniem jej właściwości terapeutycznych. Ekstrakt borowinowy jest “esencją” tego co w borowinie najcenniejsze i wartościowe. W nektarze borowinowym BingoSpa ekstrakt z borowiny wspomagany ekstraktem z miodu. Mikroelementy, kwasy organiczne, witaminy oraz enzymy zawarte w naturalnym miodzie zaspokoją potrzebę nie tylko odżywienia i regeneracji skóry, lecz także jej ukojenia.

500 ml borowinowego nektaru kosztuje tylko 12,00 zł w sklepie internetowym BingoSpa
Moim skromnym zdaniem :)
Zapewne zgodzicie się ze mną, że jesień i zima to najlepszy czas na długie, wieczorne kąpiele :) Nic tak nie relaksuje po całym dniu jak wylegiwanie się w wannie, najlepiej z książką w ręce :D, z dodatkiem kilku innych umilaczy, jakim jest na przykład borowinowy nektar do kąpieli z miodem.
Kto chociaż raz miał jakikolwiek produkt do mycia od Bingo Spa, ten wie, jak wygląda opakowanie, w którym znajduje się nektar, albowiem marka w tym temacie jest bardzo konsekwentna ;) Duża, prosta butla ma pojemność 500 ml, wykonana jest z przezroczystego plastiku, zaokrągla się ku końcowi, gdzie znajduje się sporawy otwór zakręcany na aluminiową nakrętkę. W przypadku płynu do kąpieli takie rozwiązanie się sprawdza, ale zdarza mi się używać go przy porannym prysznicu i wtedy takie, a nie inne zakręcanie jest trochę niewygodne i mało praktyczne, o wiele fajniejsze było by zamykanie z klapką. Ale nektar to nie żel pod prysznic, więc nie powinnam się czepiać takich szczególików :P Konsystencją nektar przypomina rozcieńczony żel pod prysznic, jest dość rzadki. Po wlaniu do wanny nie tworzy groma piany, lepiej 'współpracuje' z gąbką. Ma piękny, głęboko czerwony kolor i delikatny, aczkolwiek trudny do opisania i ulotny zapach z subtelną nutką jakby gorzkiego miodu- woń szybko ucieka ze skóry, w powietrzu wyczuwalna jest jeszcze jakiś czas po kąpieli. 
Nie jestem przesadnie wymagającą konsumentką, wiele kosmetyków potrafi mnie zadowolić ( jakkolwiek dwuznacznie to brzmi :P ) i tak jest właśnie z tym produktem. Postawiłam przed nim zadanie umilania mi wieczornych kąpieli i z zadania tego wywiązał się bardzo dobrze. Eteryczny zapach unoszący się w powietrzu działa relaksująco na zmysły, a dodatek miodu nawilża i odżywia skórę, która po kąpieli jest przyjemnie gładka i mięciutka w dotyku. Jest to kosmetyk, który na tyle dopieszcza skórę, że nie potrzebuje ona już dawki nawilżenia w postaci balsamu do ciała, albowiem nie jest ani naciągnięta ani wysuszona. 
Borowinowy nektar ma również przyjemną cenę w stosunku do pojemności oraz wydajności, a stacjonarnie spotkać go można podobno  w niektórych marketach :)

00:02:00

Październikowy projekt denko

Październikowy projekt denko
1. Szampon do włosów suchych i zniszczonych Nourishing Oil Care, Dove- jeden z tych szamponów, który rozwiązuje mój problem z puszącymi się, elektryzującymi włosami. Polubiłam go również za to, że fajnie oczyszcza i domywa włosy, że nie muszę już po nim używać odżywki, a mimo to mogę cieszyć się miękkimi, błyszczącymi i ładnie pachnącymi włosami. 
2. Olejek do kąpieli Wiśnia i Porzeczka Tutti Frutti, Farmona- uwielbiam te olejki przede wszystkim za ich soczyste zapachy, odpowiednio gęstą konsystencję, która w kontakcie z wodą tworzy mnóstwo piany oraz za to, że dobrze myją i nie wysuszają skóry, a także za to, że są wydajne. 
3. Ziołowy tonik oczyszczający do cery tłustej z szałwią lekarską, Fitomed- recenzja tutaj
4. Naturalny olejek łopiany do włosów przeciw wypadaniu z aktywatorem wzrostu, Elfa Pharm- zużyłam całą buteleczkę, ale żadnych efektów nie zaobserwowałam, mimo iż olejek stosowałam systematycznie, przy każdym myciu włosów. Pewnie zadziałałby lepiej, gdybym jednocześnie stosowała pozostałe produkty z tej serii. 
5. Codzienny szampon do włosów ciemnych Wax Daily, Pilomax- szampon, który ani ziębi ani parzy. Dobrze oczyszcza włosy z zanieczyszczeń, ale bez odżywki ani rusz, w przeciwnym razie są niefajne do rozczesania, a poza tym suche i jakieś takie szorstkie w dotyku. Cieszę się, że go zużyłam, a kolejnego opakowania nie zamierzam już mieć. 
6. Odżywka do włosów suchych i zniszczonych z olejkiem z awokado i masłem karite Ultra Doux, Garnier- recenzja tutaj
7. Hialuronowy krem nawilżająco- normalizujący Hyaluron Plus, Norel dr Wilsz- recenzja tutaj
8. Odżywka w spray'u do cienkich i słabych włosów potrzebujących objętości, Joanna- ten spray nie robi z włosami absolutnie nic. Wcześniej miałam wersję z keratyną, z którą również szału nie było. 
9. Maskara nadbudowująca rzęsy i nadająca objętość w rozmiarze XXL Boom Boom Mascara, Wibo- jest to tusz, który potrzebuje czasu, aby go polubić. Zaraz po otwarciu jest bardzo 'mokry', czego w tuszach do rzęs nie lubię, po mniej więcej dwóch tygodniach gęstnieje i lekko podsycha i takiego właśnie polubiłam go najbardziej. Najpierw trzeba jeszcze opanować instrukcję obsługi dużej, silikonowej szczoteczki, ale gdy to się uda, to można wyczarować prawdziwą firankę rzęs :)
10. Wielozadaniowa mascara z trzema szczoteczkami Erato, Muse- recenzja tutaj
11. Skoncentrowane serum do rzęs 3 w 1 Advance Volumiere, Eveline- recenzja tutaj
12. Krem pod oczy i na powieki rozjaśniający cienie z bławatkiem, Ziaja- niedrogi krem, który dba, pielęgnuje, nawilża skórę wokół oczu, ale nie spełnia głównej obietnicy producenta, czyli nie rozjaśnia cieni. A szkoda...
13. Kryjący podkład Make Up Cover, Dermacol- używałam go jako korektora i w tej roli spisywał się u mnie najlepiej. Jest dość ciężkawy, więc nie nadaje się na cieplejsze pory roku. Ładnie wtapia się w skórę, fajnie kryje, ale może trochę zapychać przy tym cerę. Posiada szeroka gamę odcieni, więc na pewno każda znajdzie wśród nich najodpowiedniejszy, poza tym na Allegro kosztuje grosze, bo coś około 10,00 zł, a wystarcza na baaardzo długo. 
14. Kremowy błyszczyk do ust Glam Wear Nude, Bell- recenzja tutaj
15. Pomadka do ust Eliksir, Wibo- recenzja tutaj
16. Pomadka do ust Perfect Colour, Miss Sporty- recenzja tutaj
17. Truskawkowy balsam do ust, Yves Rocher- recenzja tutaj
18. Kamuflaż w kremie, Catrice- recenzja tutaj

06:52:00

Październik na zdjęciach

Październik na zdjęciach
 poszłam z koleżanką na kawę... | ... a skończyło się na drinkach :P | nie lubię ściągać hybryd... | w Kauflandzie Boże Narodzenie zaczęło się już przed Wszystkimi Świętymi :P
 manicure w najbardziej modnym kolorze tej jesieni :) | tyle szumu wokół Starbucks'a, a mnie ich kawa w ogóle nie smakuje... | jesienne wieczory lubię spędzać z dobrą książką i kubkiem herbaty, ale o tym bardzo dobrze wiecie :) | najpierw były napisy na butelkach Coca-Coli, teraz przyszła pora na Nutellę
 wypadałoby uzupełnić nieco jesienną garderobę- obie rzeczy ze zdjęcia zostały zakupione i bardzo dobrze się noszą :D | taki napis zobaczyłam na ścianie wychodząc od koleżanki z pracy | szybki obiad pomiędzy zakupami | zmieniłam kształt paznokci na migdałki, ale jeszcze nie mam wprawy w ich jednakowym spiłowaniu :P
 we wrześniu, mimo moich najszczerszych chęci, miałam mało czasu na czytanie książek... | i drobnym druczkiem "life is easier when you are awesome" :D | 'randka' z rachunkowością... | zaczął się sezon na mandarynki :D
 jednego dnia Łódź... | następnego Wrocław... | i kolejnego znów wyprawa do Łodzi... | skąd oczywiście nie mogłam wrócić z pustymi rękoma :P 
kto zgadnie, które kupiłam :D? odpowiedź znajdziecie tutaj | jesień to idealny czas na palenie wosków, prawda? | październik rozpoczęłam od Blogerskiego Spotkania, z którego relację znajdziecie tu i tu też :) | lubię te serki :)
Copyright © 2016 MintElegance , Blogger